Vimes urwał. Zdumione spojrzenia przed nim mówiły wyraźnie, że buduje domek z kart, mając za mało kart u podstawy. Odchrząknął.
— W każdym razie — podjął tonem sugerującym wszystkim, że powinni zapomnieć o poprzednich dwudziestu sekundach — nasza praca to nie dopuszczać do walk między ludźmi. Wiele dzieje się na ulicach. Pewnie słyszeliście, że znowu mają formować prywatne regimenty. No cóż, jeśli chcą, mają prawo rekrutować żołnierzy. Ale nie pozwolimy na żadne rozruchy. Panują dość paskudne nastroje. Nie wiem, co może się zdarzyć, ale jeśli się zdarzy, musimy być na miejscu. — Rozejrzał się po sali. — I jeszcze coś. Jutro przybywa nowy klatchiański poseł czy kto tam jeszcze. Nie wydaje mi się, żeby Gildia Skrytobójców coś zaplanowała, ale jeszcze dziś wieczorem sprawdzimy całą trasę, którą przejdzie procesja magów. Sympatyczna robótka dla nocnej zmiany. A dziś wieczorem wszyscy jesteśmy na nocnej zmianie.
Straż jęknęła chórem.
— Jak mawiał mój dawny sierżant, jeśli nie znacie się na żartach, nie powinniście się zaciągać — powiedział Vimes. — Grzeczna i delikatna inspekcja, od drzwi do drzwi, ściskanie klamek, przewietrzenie mundurów. Solidna staroświecka robota policyjna. Jakieś pytania? Dobrze. Dziękuję wszystkim.
Rozległ się przyciszony gwar, oznaka ogólnego odprężenia, kiedy strażnicy uświadomili sobie, że mogą już iść.
Marchewa zaczął klaskać.
Nie było to klaskanie, jakiego używają ci na średnich stanowiskach, by zachęcić podwładnych do oklaskiwania zwierzchników [1] Dłonie trzymane są pod kątem prostym i raczej klepią o siebie niż uderzają, podczas gdy klepiący patrzy znacząco na publiczność, jakby chciał powiedzieć: „Będziemy tu mieli brawa albo cała szkoła zostaje po lekcjach”.
. Wyrażało szczery entuzjazm, co robiło chyba jeszcze gorsze wrażenie. Kilku naiwnych nowych funkcjonariuszy zareagowało, a wtedy — tak jak drobne kamyki prowadzą lawinę — salę wypełnił grzmot bijących o siebie dłoni humanoidów.
Vimes patrzył ponuro.
— Porywająca mowa, sir! — oświadczył Marchewa, gdy grzmot oklasków zmienił się w prawdziwą burzę.
Deszcz padał na Ankh-Morpork. Wypełniał rynny i przelewał się, a wtedy porywał go wiatr. Smakował solą. Gargulce wypełzły ze swych dziennych kryjówek w cieniu i teraz tkwiły na każdym gzymsie i wieży, z rozczapierzonymi uszami i skrzydłami, by odcedzić z wody wszystko, co jadalne. Zadziwiające, co czasem spadało na Ankh-Morpork. Deszcze niedużych rybek i żab były dość częste, choć ramy łóżek wzbudziły wiele komentarzy.
Pęknięta rynna chlusnęła strumieniem wody na okno Ossiego Brunta, który siedział na łóżku, gdyż w pokoju nie było krzeseł — ani zresztą żadnych innych mebli. Za minutę czy dwie może się bardzo rozzłościć. Choć z drugiej strony, może i nie.
Nie chodzi o to, że Ossie był szaleńcem w jakimkolwiek sensie. Przyjaciele określiliby go jako człowieka spokojnego, raczej zamkniętego w sobie — jednak nie określali go tak, ponieważ nie miał przyjaciół. Owszem, było paru ludzi, którzy przychodzili ćwiczyć na strzelnicy łuczniczej we wtorki wieczorami, a on czasami chodził potem z nimi do pubu, siedział i słuchał, jak rozmawiają. Raz zaoszczędził i postawił kolejkę, choć pewnie nie pamiętali, a może by powiedzieli „A… tak, Ossie”. Ludzie tak mówili. Ludzie mieli skłonność usuwania go z myśli w taki sam sposób, w jaki nie poświęca się szczególnej uwagi pustej przestrzeni.
Nie był głupi. Myślał o wielu sprawach. Czasami całymi godzinami siedział i myślał, wpatrzony w przeciwległą ścianę, na której w wilgotne noce pojawiały się mokre plamy i tworzyły mapę Klatchu.
Ktoś zastukał głośno do drzwi.
— Panie Brunt? Mogę wejść?
— Jestem trochę zajęty, pani Spent — odpowiedział, wsuwając swój łuk pod łóżko.
— Chodzi o czynsz!
— Tak, pani Spent?
— Zna pan zasady!
— Jutro zapłacę, pani Spent — zapewnił Ossie, spoglądając na okno.
— Do południa gotówka do ręki albo wynocha!
— Tak, pani Spent.
Słyszał, jak tupiąc, schodzi na dół.
Policzył do pięćdziesięciu, bardzo powoli, a potem sięgnął pod łóżko i znowu wyjął łuk.
Angua patrolowała ulice z Nobbym. Nie był to idealny układ, ale Marchewa prowadził dozór patroli, a w noce takie jak ta Fred Colon — który pilnował grafiku dyżurów — miał niezwykły talent trafiania na służbę za biurkiem, w cieple. Zatem wolni partnerzy zostali połączeni razem. To była przerażająca myśl.
— Mogę zamienić słówko, panienko? — zapytał Nobby, kiedy szarpali za klamki i machali latarniami w zaułkach.
— Słucham, Nobby.
— To osobiste.
— Och.
— Zapytałbym się Freda, ale on nie zrozumie i myślę sobie, że panienka zrozumie z powodu tego, że jest kobietą. Zwykle. Bez urazy.
— O co ci chodzi, Nobby?
— To sprawa mojej… natury seksualnej, panienko.
Angua milczała. Deszcz bębnił o źle dopasowany hełm Nobby’ego.
— Myślę, że czas już, żebym spojrzał jej prosto w twarz, panienko.
Angua znowu przeklęła w myślach swoją obrazową wyobraźnię.
— A… jak właściwie chcesz to zrobić, Nobby?
— Znaczy, posłałem po różne rzeczy. Kremy i takie tam.
— Kremy — powtórzyła Angua.
— Takie, co się je wciera — wyjaśnił usłużnie Nobby.
— Wciera.
— I takie coś do ćwiczeń…
— O bogowie…
— Słucham, panienko?
— Co? Och, ja… myślałam o czymś innym. Mów dalej. Do ćwiczeń?
— Tak. Żeby rozwinąć bicepsy i w ogóle.
— Aha, ćwiczenia… naprawdę?
Wydawało się, że Nobby w ogóle nie ma wartych uwagi bicepsów. Właściwie nie było niczego, na czym mogłyby występować. Technicznie rzecz biorąc, miał ramiona, bo jego ręce były umocowane do tułowia, ale to chyba wszystko, co dało się powiedzieć.
Pełna zgrozy ciekawość opanowała ją całkowicie.
— Dlaczego, Nobby?
Nieśmiało spuścił wzrok.
— No… znaczy się… wie panienka… dziewczęta i w ogóle…
Ku swemu zdumieniu zauważyła, że Nobby się rumieni.
— Nie chodzi mi tylko o… Znaczy, jak się to chce załatwić jak należy… Znaczy nie — oświadczył Nobby z wyrzutem. — Chcę tylko powiedzieć, że kiedy człowiek się robi starszy, no wie panienka, to zaczyna myśleć, żeby się ustatkować, znaleźć kogoś, kto pójdzie z nim ręka w rękę po wyboistym gościńcu życia… Dlaczego panienka ma otwarte usta?
Angua zamknęła je gwałtownie.
— Tylko że jakoś nie spotykam dziewcząt — poskarżył się Nobby. — A właściwie to spotykam, ale one zaraz uciekają.
— Mimo kremu?
— Właśnie.
— I ćwiczeń?
— Tak.
— No cóż, wydaje mi się, że zadbałeś o wszystko. Naprawdę nie wiem, czemu ci nie wychodzi. — Angua westchnęła. — A co ze Staminą Thrum z ulicy Wiązów?
— Ma drewnianą nogę.
— No to… Verity Pushpram, miła dziewczyna, na Szronowej sprzedaje z wózka małże i ślimaki.
— Młot? Cały czas cuchnie rybami. I ma zeza.
— Ale prowadzi własny interes i robi znakomitą zupę rybną.
— I ma zeza.
— Właściwie to nie jest zez, Nobby.
— No tak, ale panienka wie, o co mi chodzi.
Musiała przyznać, że wie. Verity miała przeciwieństwo zeza. Jakby starała się spojrzeć każdym z oczu na przyległe ucho. Kiedy się z nią rozmawiało, trzeba było walczyć z wrażeniem, że chce odejść w dwóch przeciwnych kierunkach. Ale po mistrzowsku umiała oprawiać ryby.
Читать дальше