W dodatku można mu było uwierzyć… dopóki człowiek nie spojrzał w te bezczelnie wesołe oczy i nie zobaczył spoglądających z głębi demonów…
…tylko że nie należało patrzeć mu w oczy zbyt długo, gdyż to oznaczało, że człowiek nie uważał na jego ręce, a przez ten czas jedna z nich trzymała nóż.
Przeciętni gliniarze nie radzili sobie z kimś takim. Spodziewali się, że ludzie, otoczeni przez przeważające siły, raczej się poddadzą, spróbują dogadać, a przynajmniej przestaną się ruszać. Nie oczekiwali, że ktoś zabije z powodu zegarka za pięć dolarów (zegarek za sto dolarów to już całkiem inna sprawa — w końcu żyli w Ankh-Morpork).
— Czy Wręcemocny był żonaty? — zapytał.
— Nie, sir. Mieszkał z rodzicami przy Nowej Szewskiej.
Rodzice, pomyślał Vimes. Jeszcze gorzej.
— Ktoś ich już zawiadomił? Tylko mi nie mów, że Nobby. Nie chcemy przecież powtarzać tego idiotyzmu z „Założę się o dolca, że jest pani wdową Jackson”.
— Ja tam poszedłem, sir. Gdy tylko dostaliśmy wiadomość.
— Dziękuję. Jak to przyjęli?
— No… z powagą, sir.
Vimes jęknął w duchu. Mógł sobie wyobrazić ich twarze.
— Napiszę do nich oficjalny list — zdecydował, otwierając szufladę biurka. — Niech ktoś go zaniesie, dobrze? I powie, że później sam się zjawię. Może to nie jest właściwa pora… — Nie, zaraz, to przecież krasnoludy. A krasnoludy nie lekceważą kwestii finansowych. — Nie tak. Niech powie, że dostarczymy wszystkie szczegóły renty po nim i tak dalej. Zginął na służbie… no, prawie. To oznacza dodatkową premię. Wszystko się dodaje… — Pogrzebał w szafce. — Gdzie jego akta?
— Tutaj, sir. — Marchewa wręczył mu teczkę. — Mamy być w pałacu o dziesiątej, sir. Komitet Straży Miejskiej. Ale na pewno zrozumieją — dodał szybko, widząc minę Vimesa. — Pójdę sprzątnąć szafkę Wręcemocnego, sir. Sądzę, że chłopcy zrobią składkę na kwiaty i resztę…
Gdy kapitan wyszedł, Vimes pochylił się nad czystą kartką firmowego papieru. Akta… musiał zaglądać do tych nieszczęsnych akt… Ale ostatnio mieli tylu strażników…
Składka na kwiaty. I trumnę. Nie wolno zapominać o swoich. Sierżant Dickins to powtarzał wiele lat temu…
Vimes nie radził sobie ze słowami, zwłaszcza takimi do zapisania. Kilka razy zajrzał jednak do teczki, żeby odświeżyć sobie pamięć, i spisał najlepsze, co mu przyszło do głowy.
To były dobre słowa, a także — mniej więcej — prawdziwe. Ale szczerze mówiąc, Wręcemocny był zwyczajnym przyzwoitym krasnoludem, któremu płacili za bycie gliną. Zaciągnął się, bo w tych czasach wstąpienie do straży było niezłym wyborem kariery. Straż płaciła nieźle, dawała sensowną emeryturę i doskonałą opiekę medyczną tym, którym wystarczało siły woli, by poddać się zabiegom Igora w piwnicy. A po około roku wyszkolony w Ankh-Morpork strażnik mógł wyjechać z miasta i dostać pracę w straży gdzie indziej, na całych równinach, a do tego natychmiastowy awans. Tak działo się bez przerwy. Nazywali ich Samsi — nawet w miejscach, gdzie nigdy nie słyszeli o Samie Vimesie. Sams oznaczał strażnika, który potrafi myśleć bez poruszania ustami, nie bierze łapówek — w każdym razie nieczęsto, a i wtedy tylko na poziomie piwa i pączków, co nawet Vimes uznawał za smar pozwalający sprawom gładko się toczyć — i, ogólnie biorąc, godnego zaufania. Przynajmniej dla danej wartości „zaufania”.
Tupot biegnących nóg sugerował, że sierżant Detrytus prowadzi najnowszych rekrutów z porannej przebieżki. Vimes słyszał piosenkę, jakiej Detrytus ich nauczył. Nietrudno było odgadnąć, że ułożył ją troll.
Głupią piosenkę śpiewamy!
I przy śpiewaniu biegamy!
Po co śpiew ten my nie wiemy!
Słowa nie chcą się porządnie rymować!
— Koniec śpiewu!
— Raz! Dwa!
— Koniec śpiewu!
— Dużo! Mnóstwo!
— Koniec śpiewu!
— E…Co?
Vimesa ciągle irytowało, że mały ośrodek szkoleniowy w starej fabryce lemoniady wypuszczał tylu strażników, którzy wyjeżdżali z miasta, jak tylko zakończyli okres próbny. Ale miało to swoje zalety. Samsi służyli prawie po granice Überwaldu, a wszyscy szybko się wspinali po drabinach awansów. Pomagało pamiętanie ich imion, a także pamiętanie, że nosiciele tych imion zostali nauczeni, by mu salutować. Meandry i zakola polityki oznaczały często, że miejscowi władcy nie rozmawiali ze sobą, ale Samsi — przez wieże semaforowe — rozmawiali przez cały czas.
Kończył już list, kiedy ktoś zapukał do drzwi.
— Prawie gotowy! — zawołał.
— To ja, fir — oznajmił funkcjonariusz Igor, zaglądając do środka. I dodał: — Igor, sir.
— Tak, Igorze? — zapytał Vimes.
Zastanowił się już nie pierwszy raz, po co przedstawia się ktoś, kto ma szwy dookoła głowy [1] Igor, zatrudniony w Straży Miejskiej jako patolog i asystent medyczny, był dość młody (o ile można to stwierdzić u Igora, jako że użyteczne kończyny i inne organy Igory przekazywały sobie tak, jak inni kieszonkowe zegarki) i bardzo nowoczesny. Czesał się w kaczy kuper z wydłużoną grzywką, nosił buty na grubej gumowej podeszwie i czasami zapominał seplenić.
.
— Chcę tylko powiedzieć, fir, że mogłem postawić młodego Wręcemocnego na nogi, fir — oświadczył Igor z wyrzutem.
Vimes westchnął. Twarz Igora wyrażała troskę z pewną sugestią rozczarowania. Nie pozwolono mu na wykonywanie swej… sztuki. Oczywiście, że był rozczarowany.
— Już rozmawialiśmy na ten temat, Igorze. To nie to samo co przyszyć z powrotem nogę. A krasnoludy absolutnie się temu sprzeciwiają.
— Nie ma w tym nic nadprzyrodzonego, fir. Jestem wyznawcą filozofii naturalnej! A on był jeszcze ciepły, kiedy go przynieśli…
— Takie są zasady, Igorze. Ale dziękuję ci. Wiemy, że serce masz we właściwym miejscu…
— Serca we właściwych miejscach, sir — poprawił go Igor.
— O to mi właśnie chodziło — zapewnił Vimes, nie wahając się ani przez moment, tak jak Igor nigdy się nie wahał.
— Och… No trudno, sir. — Igor zrezygnował. Odczekał chwilę, nim zapytał: — Jak się czuje lady Sybil, sir?
Vimes się tego spodziewał. To straszne, kiedy umysł robi właścicielowi coś takiego, ale jego umysł zaprezentował mu już ideę Igora i Sybil w tym samym zdaniu. Nie to, że Vimes Igora nie lubił. Wręcz przeciwnie. Paru strażników patrolujących w tej chwili ulice nie miałoby nóg, gdyby nie geniusz Igora przy igle. Ale…
— Świetnie. Czuje się świetnie — zapewnił.
— No bo słyszałem, że pani Content się trochę niepo…
— Igorze, są pewne dziedziny, w które… Słuchaj, czy ty w ogóle wiesz cokolwiek o… o kobietach i dzieciach?
— Nie tak dokładnie, sir, ale przekonałem się, że jak już kogoś położę na stole i trochę w nim, no wie pan, trochę pogmeram, to jakof fobie poukładam więkfofć rzeczy…
W tym momencie wyobraźnia Vimesa odmówiła dalszych działań.
— Dziękuję ci, Igorze — zdołał odpowiedzieć bez drżenia głosu. — Ale pani Content jest bardzo doświadczoną akuszerką.
— Jefli pan tak twierdzi, sir… — odparł Igor, lecz zwątpienie dźwięczało w jego słowach.
— Muszę już iść — oświadczył Vimes. — Czeka mnie długi dzień…
Zbiegł po schodach, rzucił list Colonowi, skinął na Marchewę i szybkim krokiem ruszyli do pałacu.
Gdy tylko drzwi się zamknęły, jeden ze strażników uniósł głowę znad biurka, przy którym zmagał się z raportem i trudem zapisania — jak to u policjantów — tego, co powinno się wydarzyć.
Читать дальше