Obrócił w palcach gałązkę bzu i raz jeszcze zaciągnął się odurzającym zapachem. Ach… Nie zawsze tak było…
Ktoś odchrząknął. Vimes uniósł wzrok.
— Co jest? — warknął.
— Chcę tylko spytać, czy lady jest w dobrym zdrowiu, wasza łaskawość — odpowiedział zaskoczony kamerdyner. — A wasza łaskawość dobrze się czuje?
— Co? A tak, tak. Nie, wszystko w porządku. U lady Sybil także. Zajrzałem do niej, zanim wyszedłem do ogrodu. Jest z nią pani Content. Twierdzi, że to jeszcze potrwa.
— Mimo to poleciłem w kuchni, żeby przygotowali dużo gorącej wody, wasza łaskawość. — Willikins pomógł Vimesowi zapiąć ten złoco… złowrogi półpancerz.
— Dobrze. Jak myślisz, po co im ta cała woda?
— Nie mam pojęcia, wasza łaskawość. Prawdopodobnie lepiej o to nie pytać.
Vimes przytaknął. Sybil dała mu do zrozumienia, wprawdzie delikatnie i taktownie, ale bardzo wyraźnie, że w tej konkretnej sprawie nie będzie potrzebny. Musiał przyznać, że przyjął to z ulgą.
Wręczył Willikinsowi gałązkę bzu. Kamerdyner wziął ją i bez słowa umieścił w małej srebrnej rurce z wodą, dzięki czemu kwiatki miały zachować świeżość przez długie godziny. Rurkę umocował do jednego z pasków pancerza.
— Czas szybko płynie, wasza łaskawość, nieprawdaż? — rzekł, omiatając go małą miotełką.
Vimes spojrzał na zegarek.
— Trudno zaprzeczyć. Słuchaj, po drodze do pałacu zajrzę do Pseudopolis Yardu, podpiszę co trzeba i wrócę jak najszybciej. Dobrze?
Willikins obrzucił go wzrokiem pełnym zgoła niekamerdynerskiej troski.
— Jestem pewien, że lady Sybil nic nie grozi, wasza łaskawość — oświadczył. — Oczywiście, nie jest, nie jest…
— …młoda — dokończył Vimes.
— Powiedziałbym, że jest bogatsza latami niż wiele innych primi-gravidae — odparł gładko Willikins. — Ale jest damą dobrze zbudowaną, jeśli wybaczy mi pan tę śmiałą uwagę, a w jej rodzie tradycyjnie nie było poważniejszych kłopotów w dziedzinie rodzenia dzieci…
— Primi co?
— Nowe matki, wasza łaskawość. I z całą pewnością lady Sybil wolałaby wiedzieć, że wasza łaskawość ściga złoczyńców, zamiast wydeptywać dziury w bibliotecznym dywanie.
— Chyba masz rację, Willikins. Ehm… Aha, tak. Pewna młoda dama pływa pieskiem w starym dole kloacznym.
— Rozumiem, wasza łaskawość. Poślę tam zaraz jakiegoś kuchcika z drabiną. I wiadomość do Gildii Skrytobójców?
— Dobry pomysł. Będzie potrzebowała czystego ubrania i kąpieli.
— Myślę, że może szlauch w starej komórce byłby bardziej odpowiedni, wasza wysokość. Przynajmniej na początek.
— Słuszne spostrzeżenie. Zajmij się tym. A teraz muszę już iść.
W zatłoczonej sali głównego komisariatu Straży Miejskiej w Pseudopolis Yardzie sierżant Colon z roztargnieniem poprawił gałązkę bzu, którą umocował do hełmu jak pióropusz.
— Dziwni się robią, Nobby — stwierdził, obojętnie przerzucając poranne raporty. — Typowe dla glin. Też mi się zdarzyło, kiedy miałem dzieciaki. Człowiek robi się zacięty.
— Co to znaczy: zacięty? — zapytał kapral Nobbs, prawdopodobnie najlepszy żyjący dowód, że istniało płynne przejście ewolucyjne między zwierzętami i ludźmi.
— No wiesz… — Colon rozparł się na krześle. — To jest tak… że kiedy jesteś w naszym wieku… — Zawahał się. Nobby od lat już podawał swój wiek jako „prawdopodobnie 34”; rodzina Nobbsów nie była dobra w rachunkach. — To znaczy, kiedy człowiek osiąga… pewien wiek — zaczął znowu — uświadamia sobie, że świat nigdy nie będzie doskonały. I przyzwyczaja się, że jest trochę… trochę…
— Do kitu? — podpowiedział Nobby. Za jego uchem, w miejscu zarezerwowanym zwykle dla papierosa, tkwiła gałązka więdnącego bzu.
— Otóż to. Znaczy, nigdy nie będzie doskonały, więc radzisz sobie jak możesz, tak? Ale kiedy dzieciak jest w drodze, rozumiesz, nagle wszystko wygląda inaczej. Człowiek myśli: moje dziecko będzie musiało dorastać w tym bałaganie. Pora tu sprzątnąć. Pora, by urządzić tutaj Lepszy Świat. I robi się taki… zapalony. Ostry. Kiedy usłyszy o Wręcemocnym, będzie tu naprawdę gorąco… dzień dobry, panie Vimes.
— Rozmawialiście o mnie, tak? — rzucił Vimes, przechodząc obok.
Colon i Nobbs stanęli na baczność. Tak naprawdę Vimes nie słyszał ich rozmowy, ale z twarzy sierżanta Colona można było czytać jak z książki, a on już wiele lat temu nauczył się jej na pamięć.
— Zastanawiałem się tylko, czy to szczęśliwe wydarzenie… — zaczął Colon, podążając za komendantem, który pokonywał po dwa stopnie naraz.
— Jeszcze nie — odparł krótko Vimes. Pchnął drzwi do swojego gabinetu. — Dzień dobry, Marchewa.
Kapitan Marchewa poderwał się i zasalutował.
— Dzień dobry, sir. Czy lady…
— Nie, Marchewa. Jeszcze nie. Coś się działo w nocy?
Marchewa przesunął wzrokiem po gałązce bzu.
— Nic dobrego, sir. Kolejny funkcjonariusz zamordowany.
Vimes znieruchomiał.
— Kto? — spytał.
— Sierżant Wręcemocny, sir. Zabity na Kopalni Melasy. Znowu Carcer.
Vimes zerknął na zegarek. Mieli dziesięć minut, by dotrzeć do pałacu. Ale nagle przestał się czasem przejmować. Usiadł przy biurku.
— Świadkowie?
— Tym razem trzech, sir.
— Aż tylu?
— Wszyscy to krasnoludy. Wręcemocny nie był nawet na służbie, sir. Wyszedł z komendy, kupił w barze zapiekankę ze szczura i frytki, a potem wpadł prosto na Carcera. Ten drań dźgnął sierżanta w szyję i uciekł. Pewnie pomyślał, że go znaleźliśmy.
— Szukamy gościa od tygodni! A on wpada na biednego Wręcemocnego, kiedy ten krasnolud myśli tylko o śniadaniu? Angua podjęła trop?
— W pewnym sensie, sir — odparł zakłopotany Marchewa.
— Dlaczego tylko w pewnym sensie?
— On… zakładamy, że to Carcer… rzucił bombę anyżową na placu Sator. Prawie czysty olejek.
Vimes westchnął. Zadziwiające, jak ludzie szybko się adaptują. Straż ma wilkołaka. Wiadomość o tym rozeszła się dość dyskretnie i przestępcy wyewoluowali tak, by przetrwać w społeczeństwie, gdzie prawo dysponuje bardzo czułym nosem. Rozwiązaniem okazały się bomby zapachowe. Nie wymagały dramatycznych efektów. Wystarczyło rzucić buteleczkę mięty czy anyżu gdzieś na ulicy, gdzie przejdzie mnóstwo ludzi, i nagle sierżant Angua miała przed sobą tysiące krzyżujących się tropów i szła do łóżka z potwornym bólem głowy.
Ponuro słuchał, jak Marchewa melduje o ludziach ściągniętych z urlopów, o podwójnych dyżurach, naciskanych informatorach, gołębiach posłanych na parapety, przeczesywanych trawach, palcach wystawianych na wiatr, uszach przykładanych do bruku… I wiedział, jak mało to przynosi. Wciąż mieli w straży niecałą setkę ludzi, wliczając w to bufetową. A w mieście był milion mieszkańców i miliardy kryjówek. Ankh-Morpork stało na kryjówkach. Poza tym Carcer to prawdziwy koszmar.
Vimes przyzwyczaił się już do różnych szaleńców — takich, którzy zachowują się całkiem normalnie aż do chwili, gdy nagle wstaną i pogrzebaczem rozwalą głowę komuś, kto za głośno wydmuchał nos. Ale Carcer był inny. Miał dwie osobowości, lecz nie były w konflikcie, raczej współzawodniczyły ze sobą. Na obu ramionach siedziały mu demony i zachęcały się wzajemnie do działania.
A przy tym… cały czas się uśmiechał, z sympatią i wesoło. I zachowywał się jak drobny złodziejaszek, który zarabia na marne życie, handlując złotymi zegarkami, które po tygodniu zielenieją. Wydawał się przekonany, ale to całkowicie przekonany, że nigdy nie zrobił nic złego. Nawet stojąc wśród trupów, z krwią na rękach i kradzioną biżuterią w kieszeniach, pytałby z wyrazem urażonej niewinności: „Ja? Co ja takiego zrobiłem?”.
Читать дальше