— Aargh! Oooooch! Ino nie Tupanie Nogom! Niektórzy Feeglowie zaczęli tłuc głowami o drzewa.
— Ano, ano, ano… ALE — rzekł zdesperowany Rob — cego nijak nie wicie, to ze jest to cenściom tajułek menzostwa.
Feeglowie spoglądali po sobie. Zapadła cisza, zakłócona jedynie trzaskiem przewróconego drzewka.
— Nigdy żeśmy o cymś tokim nie słyseli, Rob — przyznał Duży Jan.
— No i nic mie to nie dziwi! Kto by wom powiedzioł? Nie mocie żony! Nie łopiecie po-e-tyckiej simmi-trii tego syćkiego. Podejdźcie tu bliżej, to wom powim…
Rob rozejrzał się, by sprawdzić, czy nie słucha ktoś poza pięcioma setkami Feeglów. I mówił dalej:
— Widzicie… Najpierwse jest picie, bicie i złodziejstwo, to jasne. A kiedy sie wraco do kopca, jest cos na Tupanie Nogom…
— Oooooooo!
— …i Splatanie Rąk…
— Aaaargh!
— I łocywiście Zaciskanie Warg i skońccie chłystki z tym jęceniem, bo zacne walić wasymi głowami o siebie! Jasne? Wszyscy Feeglowie zamilkli… oprócz jednego.
— Oj, bida, bida, bida! Ooooch! Aaarrgh! Zaciskanie…
Urwał i rozejrzał się zakłopotany.
— Tępaku Wullie — odezwał się Rob z lodowatą cierpliwością.
— Tak, Rob?
— Wis, mówiłem ci, że cosem powinien ześ słuchoć, cio mówię?
— Tak, Rob?
— No to teroz był taki cos.
Tępak Wullie zwiesił głowę.
— Pseprosom, Rob.
— Ano! O cym to jo… Aha. No to momy już wargi, ręce i nogę, tak? I wtedy…
— Cos na Tłumocenie! — rzekł Tępak Wullie.
— Ano! — mruknął Rob Rozbój. — Ktosik z wos, gamonie, chcę być tym, co łośmieli się Tłumocyć? — Rozejrzał się.
Feeglowie cofnęli się wszyscy.
— Kiedy kelda zacisko, sploto i tupie? — ciągnął Rob głosem Zguby. — I tak pacy tymi ślicnymi swoimi łockami, które mówiom: „To Tłumocenie lepiej coby było dobre”? No? Chciołby który?
— Nie, Rob — wymamrotali.
— Nie! Ano! — zawołał Rob tryumfalnie. — Nie chcecie! A to temu, że ni mocie zodnej wiedzy o menzostwie!
— Słysołem, jak Jaennie mówiła, co psychodzis z Tłumoceniami, jakich by nie próbowoł żaden Feegle na świecie — oświadczył z podziwem Tępak Wullie.
— Ano, to możliwe — przyznał Rob, nadymając się z dumy. — A przeco Feeglowie majo piękno tradocjo wielkich Tłomoceń!
— Mówiła, co niektóre twoje Tłumocenia som takie długie i poskrencane, ze zanim dojdzies do końca, ona już nie pominto, jak sie zaceły — opowiadał Wullie.
— To psyrodzony talent i nie chce sie tu psechwaloć. — Rob skromnie machnął ręką.
— Ale nie widzę, coby wielkie szychy były dobre w Tłumoceniu — zauważył Duży Jan. — Oni strosnie wolno myślom.
— Ale i tak sie zeniom — przypomniał Billy Brodacz.
— Ano. I ten nos chłopocek w wielkim zomku za bardzo się psyjoźni z wielkom ciut wiedźmom. Jego tata je juz stary i chory, i niedługo ten chłopocek będzie mioł ten swój wielki zamek z kamieni i te ciut kawałecki papieru, co tom je napisane, ze ma tez syćkie wzgóza.
— Jeannie sie boi, ze jak dostanie te ciut kawałki papieru, co to mówiom, że ma syćkie wzgóza — dodał Billy Brodacz — to może tak zgłupieć i pomyśleć, ze te wzgóza do niego nalezom. A syćkie wiemy, cym to grozi, co?
— Ano — zgodził się Duży Jan. — Oraniem.
To było straszne słowo. Stary baron chciał kiedyś zaorać kilka bardziej płaskich obszarów Kredy, bo pszenica osiągała wysokie ceny, a owce nie dawały zysku. Tyle że wtedy żyła jeszcze babcia Obolała i zmieniła za niego zdanie.
Ale niektóre pastwiska w Kredzie były już zaorane. Pszenica oznaczała pieniądze. Feeglowie uznawali za oczywiste, że Roland też sprowadzi pługi. Czy nie został wychowany przez dwie próżne, intrygujące i niemiłe ciotki?
— Ja tom mu nie ufom — oznajmił Trochę Szalony Angus. — On cyto książki i takie tom. Nie dba o ziemie.
— Ano — zgodził się Tępak Wullie. — Ale jakby sie tak ozenił z wielkom ciut wiedźmom, zaraz by mu dała Zaciskanie Rąk…
— Splatanie Rąk — poprawił go Rob Rozbój.
Feeglowie rozejrzeli się lękliwie.
— Ooooch, nie Splatanie…
— Zamknijcie sie! — wrzasnął Rob. — Wstyd mi za wos! To se ciut wielka wiedźma wybiro menza, jakiego chce! Mam racje, gonaglu?
— Hmm? — Billy uniósł wzrok. Chwycił płatek śniegu.
— Mówię, ze wielka ciut wiedźma może se wziąć menza, jakiego chce. Tak?
Billy wpatrywał się w płatek.
— Billy? — zaniepokoił się Rob.
— Co? — zapytał Billy Brodacz, jakby się ocknął. — A tak. Myślicie, ze chciałaby być żonom zimistsa?
— Zimistsa? — zdziwił się Rob. — On nie może sie z nikim łozenić. Je jako duch… Nic w nim ni mo!
— Tańcyła z nim. Widzieliśmy. — Billy złapał kolejny płatek śniegu i obejrzał go dokładnie.
— Takie tam dziewcyńskie zabawy! No i cemu właściwie wielka ciut wiedźma ma w ogóle myśleć o zimistsu?
— Mam powód, coby wiezyć — powiedział wolno gonagiel, gdy z nieba spływały kolejne płatki — że zimists dużo myśli o wielkiej ciut wiedźmie…
Mówią, że nie istnieją dwa identyczne płatki śniegu. Ale czy ktoś to ostatnio sprawdzał?
Śnieg padał wolno w ciemności. Osiadał na dachach. Całując gałęzie, spływał między drzewami i opadał na ziemię z cichutkim skwierczeniem i ostrym zapachem cyny.
Babcia Weatherwax zawsze sprawdzała śnieg. Stała w progu, obramowana blaskiem świecy, i chwytała płatki na odwróconą łopatę.
Biała kotka też obserwowała płatki. Nic więcej nie robiła. Nie machała na nie łapką, tylko patrzyła w skupieniu, jak kolejny płatek spływał spiralą w dół i lądował. Potem przyglądała mu się jeszcze przez moment, a gdy była pewna, że zabawa już się skończyła, podnosiła wzrok i wybierała sobie następny.
Nazywała się „Ty”, jak w „Ty! Wynoś się stąd!”. W imionach babcia Weatherwax lubiła prostotę.
Przyjrzała się płatkowi i uśmiechnęła tym swoim nie całkiem miłym uśmiechem.
— Wracaj już, Ty — powiedziała i zamknęła drzwi.
Panna Tyk dygotała przy ogniu. Nie był wielki, zaledwie dostateczny. Jednakże z niedużego garnka w żarze dochodził aromat bekonu i grochu, obok zaś stał garnek o wiele większy, pachnący kurczakiem. Panna Tyk nieczęsto miała okazję jeść kurczaka, żyła więc nadzieją.
Trzeba zaznaczyć, że panna Tyk i babcia Weatherwax nie zgadzały się ze sobą idealnie. U doświadczonych czarownic często tak bywa. Dało się to poznać po tym, że przez cały czas były dla siebie niezwykle uprzejme.
— Śnieg w tym roku spadł wcześnie, pani Weatherwax — zauważyła panna Tyk.
— W samej rzeczy, panno Tyk — zgodziła się babcia Weatherwax. — I taki… interesujący. Przyjrzała się pani?
— Znam już śnieg, pani Weatherwax. Padał przez całą drogę tutaj. Musiałam pomagać w pchaniu dyliżansu! Śniegu widziałam aż za dużo. Ale co zrobimy w sprawie Tiffany Obolałej?
— Nic, panno Tyk. Jeszcze herbaty?
— Właściwie jesteśmy za nią odpowiedzialne.
— Nie. Przede wszystkim i głównie sama jest za siebie odpowiedzialna. Jest czarownicą. Tańczyła Taniec Zimy. Widziałam to.
— Jestem pewna, że tego nie chciała.
— Jak można tańczyć i tego nie chcieć?
— Jest młoda. Pewnie była podekscytowana i nie opanowała własnych stóp. Nie wiedziała, co się dzieje.
— Powinna się dowiedzieć — oświadczyła babcia Weatherwax. — Powinna słuchać.
— Jestem przekonana, że kiedy pani miała prawie trzynaście lat, zawsze robiła pani to, co pani kazali — rzekła panna Tyk z leciutką nutą sarkazmu w głosie.
Читать дальше