— Możliwe. Ale jeśli tak, użyło topora. Przyjrzyj się, zdrap trochę błota. Sączy się na nich, odkąd przyszłam. Pewnie dlatego to przeoczyłaś — dodała Sally wielkodusznie.
Angua wydobyła jednego z krasnoludów z jaśniejącej mazi.
— Widzę — stwierdziła i puściła ciało. — Ten jest martwy od niecałych dwóch dni. Ale zauważyłam, że nikt specjalnie nie starał się ich ukryć.
— Czemu miał się przejmować? Przestali wypompowywać wodę z tych tuneli, szalunki wyglądają na prowizoryczne, błoto wlewa się z powrotem. A kto byłby tak głupi, żeby tu schodzić?
Fragment ściany zsunął się w dół i plasnął o ziemię z lepkim, organicznym dźwiękiem krowiego placka. Wszędzie rozbrzmiewały ciurkania i pluśnięcia — podziemia Ankh-Morpork stopniowo odzyskiwały to, co do nich należało.
Angua skoncentrowała się, zamknęła oczy. Odór mazi, zapach wampira i woda, głęboka już do kostek, starały się odwrócić jej uwagę, ale nadeszła chwila próby. Nie mogła pozwolić, by wampir objął przewodnictwo. To byłoby takie… tradycyjne.
— Były tu inne krasnoludy — wymruczała. — Dwa… nie, trzy… eee… cztery. Wyczuwam… czarny olej. Daleką krew. W głębi tunelu. — Wyprostowała się tak gwałtownie, że o mało nie uderzyła głową w strop. — Chodźmy!
— Robi się trochę niebezpiecznie…
— Możemy rozwiązać tę sprawę! Chodź! Chyba nie boisz się umrzeć? — Angua ruszyła tunelem.
— A tobie się wydaje, że spędzenie paru tysięcy lat pod szlamem będzie takie zabawne?! — zawołała Sally, ale zwracała się już tylko do kapiącej wody i cuchnącego powietrza.
Zawahała się, jęknęła i pobiegła za Anguą.
Dalej w głębi od głównego tunelu odchodziły kolejne chodniki. Po obu stronach wypływały z nich już rzeki błota niby zimna lawa. Brodząc, Sally przeszła obok czegoś, co wyglądało jak wielka mosiężna trąbka wirująca delikatnie w nurcie.
Tunel był tu zbudowany solidniej niż fragmenty bliższe studni. A tam, na jego końcu, jarzyło się blade światło. Angua przykucnęła przy dużych, okrągłych krasnoludzich drzwiach. Sally nie zwracała na nią uwagi. Ledwie zerknęła na krasnoluda siedzącego bezwładnie z plecami opartymi o dół drzwi.
Patrzyła na symbol nabazgrany na metalowej powierzchni. Był wielki, prymitywny i mógł przedstawiać okrągłe, wytrzeszczone oko z ogonem. Lśnił zielonkawym blaskiem vurmów.
— Narysował to krwią — stwierdziła Angua, nie podnosząc głowy. Zostawili go jak trupa. Umierał. Doczołgał się aż tutaj, ale zabójcy zatrzasnęli drzwi. Drapał o nie… tu zapach… i starł sobie paznokcie. A potem narysował ten znak własną krwią i zaciskając ranę, patrzył, jak przybywają vurmy. Moim zdaniem nie żyje od jakichś osiemnastu godzin. Hm?
— Powinnyśmy natychmiast się stąd wynieść — stwierdziła Sally i cofnęła się o krok. — Wiesz, co to za symbol?
— Wiem, że to znak górniczy, nic więcej. A ty go znasz?
— Nie, ale wiem, że to jeden z tych naprawdę niedobrych. I źle jest go tutaj zobaczyć. Co robisz? — Sally cofnęła się dalej.
— Próbuję odkryć, kim był — odparła Angua, przeszukując ubranie krasnoluda. — Rozumiesz, w straży robimy takie rzeczy. Nie stoimy bezczynnie i nie martwimy się bazgrołami na ścianach. O co chodzi?
— W tej chwili? — mruknęła wampirzyca. — On… trochę cieknie.
— Skoro ja mogę to wytrzymać, ty też możesz. W tej robocie często widuje się krew. Nie próbuj jej pić, to moja rada. — Angua wciąż szukała. — Aha… Ma runiczny wisior. I jeszcze… — Wyjęła rękę z kaftana zabitego krasnoluda. — Nie bardzo da się to obejrzeć, ale wyczuwam atrament, czyli to może być list. No dobra. Wynośmy się stąd. — Obejrzała się na Sally — Słyszysz mnie?
— Ten znak wyrysował ktoś konający — stwierdziła wampirzyca.
— I co?
— W takim razie to prawdopodobnie klątwa.
— Co z tego? Nie myśmy go zabiły.
— Myślisz, że ją to obchodzi? — spytała rzeczowo Sally.
Angua wstała z pewną trudnością. Płynne błoto sięgało jej do kolan.
— Nie. Ale wydaje mi się, że przez ten ostatni tunel, który minęłyśmy, może prowadzić inna droga na zewnątrz. — Angua wyciągnęła rękę. Kolumna vurmów ze ślepą determinacją pełzła po kapiącym stropie niemal tak szybko jak płynące w dole błoto. Jaśniejącym strumieniem sunęła do bocznego tunelu.
Sally wzruszyła ramionami.
— Warto spróbować, nie?
Odeszły, a mlaskanie ich kroków szybko ucichło. Wkrótce błoto podniosło się wyżej, szumiąc w ciemności. Linia vurmów powoli gasła w górze. Jednak te, które tworzyły znak, pozostały, ponieważ taka uczta była warta, by dla niej zginąć. Lśnienie gasło stopniowo, jeden vurm po drugim.
Ciemność pod światem pieściła znak, który rozbłysnął czerwienią i umarł.
Ciemność pozostała.
* * *
Tego dnia roku 1802 malarz Methodia Rascal próbował wcisnąć to pod stos starych worków, na wypadek gdyby zbudziło kurczaki. Dokończył ostatniego trolla, używając najcieńszego pędzelka, by namalować oczy.
* * *
Była piąta rano. Deszcz spływał z nieba — niezbyt gęsto, ale z delikatnym uporem. Na placu Sator i na placu Pękniętych Księżyców syczał na białych popiołach ognisk, niekiedy odsłaniając pomarańczowy żar, który przez chwilę skwierczał i pryskał.
Rodzina gnolli węszyła dookoła, a każde wlokło za sobą wózek. Kilku funkcjonariuszy miało na nich oko. Gnolle nie były wybredne w kwestii tego, co zbierały, pod warunkiem że się nie broniło, a nawet jeśli… krążyły różne pogłoski. Ale tolerowano je. Nic nie sprzątało tak dobrze jak gnolle.
Z tego miejsca przypominały małe trolle, każdy z wielkim stosem kompostu na plecach. Ten stos stanowił cały ich majątek, a cały ich majątek w większości gnił.
Sam Vimes skrzywił się, czując ból w boku. Zwykły pech. Dwóch gliniarzy rannych w całej tej nieszczęsnej akcji, i akurat on musiał być jednym z nich? Igor zrobił, co mógł, ale połamane żebra to połamane żebra, więc minie tydzień czy dwa, zanim podejrzana zielona maść zrobi jakąś różnicę.
Mimo to grzał się w ciepłym blasku satysfakcji. Sprawdziła się metoda dobrej, staroświeckiej policyjnej roboty, a że dobrzy, staroświeccy policjanci są nieodmiennie w mniejszości, zastosował też dobre, staroświeckie metody sprytu, przebiegłości i dowolnej broni, jaka wpadnie w rękę.
Właściwie trudno to nazwać starciem. Krasnoludy głównie siedziały i śpiewały ponure pieśni, ponieważ przewracały się, kiedy próbowały wstać, a teraz leżały i chrapały. Trolle za to głównie stały, ale padały, kiedy się je pchnęło. Jeden czy dwa, nie tak bardzo otumanione, próbowały stanąć do ociężałej i śmiechu wartej walki, jednak runęły po wykorzystaniu najbardziej staroświeckiej ze wszystkich policyjnych metod: dobrze wymierzonego buta. No, w każdym razie większość z nich. Vimes zmienił pozycję, by stłumić ból w boku; powinien tego jednego zauważyć.
No, ale wszystko dobre, co się dobrze kończy, prawda? Żadnych ofiar, a żeby dołożyć wisienkę do tortu, miał właśnie w ręku poranne wydanie „Pulsu”, w którym autor wiodącego artykułu rozpaczał nad gangami krążącymi po mieście i zastanawiał się, czy straż zdoła oczyścić ulice.
No więc uważam, że zdoła, ty nadęty dupku. Vimes uderzył zapałką o cokół i zapalił cygaro dla uczczenia tego niewielkiego, ale posępnie satysfakcjonującego tryumfu. Bogowie świadkami, że go potrzebowali. Straż zbierała cięgi w całej tej sprawie doliny Koom, dobrze więc dać chłopakom coś, z czego — dla odmiany — mogą być dumni. W końcu bez wątpienia osiągnęli sukces.
Читать дальше