Teraz zrozumiałem, co musiał wtedy czuć. Odłożyłem pistolet na biurko tak szybko, że można chyba powiedzieć, że go rzuciłem, po czym zacząłem chodzić dokoła niego, jakbym miał do czynienia z wężem gotowym w każdej chwili zatopić zęby w moim ciele.
Był krótszy niż moja ręka i tak piękny, że mógłby łatwo uchodzić za arcydzieło sztuki jubilerskiej, choć wystarczyło raz na niego spojrzeć, aby się domyślić, że pochodzi z odległych gwiazd. Srebrne okucia nie zdążyły jeszcze zżółknąć ze starości; wręcz przeciwnie, sprawiały wrażenie, jakby dopiero co zostały wypolerowane. Pokrywały go ornamenty, które może były pismem, choć nie potrafiłem tego stwierdzić. Dla moich oczu, przywykłych do powtarzających się sekwencji krzywizn i linii prostych, przypominały raczej migoczące odbicia nieobecnych przedmiotów. Rękojeść była inkrustowana czarnymi kamieniami, których nazwy nie znam: nieco przypominają turmaliny, ale są bardziej błyszczące. Po pewnym czasie zauważyłem, że jeden z nich, ten najmniejszy, zdaje się niknąć, jeśli patrzę na niego z boku, gdy zaś patrzę na wprost, lśni jak brylant najczystszej wody. Przyjrzawszy się uważniej stwierdziłem, iż nie jest to żaden kamień, tylko miniaturowa soczewka, za którą migocze wewnętrzny płomień. Wyglądało na to, że mimo upływu wielu stuleci pistolet wciąż był gotów do użycia.
Nie wiadomo, czemu ta świadomość dodała mi otuchy. Broń może zagrozić użytkownikowi tylko na dwa sposoby: raniąc go albo zawodząc w najbardziej nieodpowiedniej chwili. Pierwsza ewentualność nadal pozostawała aktualna, ale po tym, jak dostrzegłem ten maleńki płomień, wiedziałem już, że druga na pewno mi nie grozi.
Pod lufą znajdował się przesuwany bolec, który najprawdopodobniej służył do regulacji natężenia ładunku. W pierwszej chwili pomyślałem, że ten, kto ostatnio używał pistoletu, ustawił potencjometr na maksymalną moc, i że przesunąwszy bolec w drugi koniec skali uzyskam możliwość bezpiecznego przeprowadzenia eksperymentu. Niestety, bolec znajdował się dokładnie pośrodku. Po namyśle uznałem, że analogicznie do łuku, energia jest tym mniejsza, im bliżej wylotu lufy tkwi bolec. Umieściłem go właśnie w takim położeniu, skierowałem broń na palenisko i nacisnąłem spust.
Odgłos strzału jest chyba najokropniejszym dźwiękiem na świecie, gdyż przypomina przeraźliwy krzyk materii. Ten akurat nie był zanadto donośny, ale bardzo groźny, jak huk odległego grzmotu. Przez mgnienie oka — trwało to tak krótko, że zaraz potem byłem gotów uwierzyć, iż tylko mi się zdawało — widziałem cienki fioletowy promień, który połączył wylot lufy ze stosem wyschniętego drewna. Zaraz potem promień zniknął, drewno zajęło się ogniem, na podłogę zaś posypały się z paleniska fragmenty częściowo stopionego, a częściowo rozszarpanego metalu. W kierunku dywanu popełzł strumyk roztopionego srebra, a kiedy dotknął grubego kobierca, w powietrze natychmiast uniosła się wstążka gryzącego dymu.
Schowałem pistolet, do sakwy stanowiącej część mego nowego stroju czeladnika.
Rozdział XXXVII
Z powrotem przez rzekę
Tuż przed świtem u drzwi mojej sypialni zameldowali się Roche, Drotte i Eata. Drotte był z nas najstarszy, ale dzięki swojej twarzy i błyszczącym oczom wydawał się młodszy niż Roche. W dalszym ciągu stanowił uosobienie żylastej siły, ale nie umknęło mojej uwagi, że przerosłem go już co najmniej o dwa palce; możliwe zresztą, iż stało się to jeszcze, zanim opuściłem Cytadelę, choć wtedy nie zdawałem sobie z tego sprawy. Eata pozostał najmniejszy, a w dodatku jeszcze nie został wyniesiony do godności czeladnika — bądź co bądź, nie było mnie tylko jedno lato. Sprawiał wrażenie lekko oszołomionego i chyba jeszcze nie do końca uwierzył, że naprawdę jestem Autarchą, tym bardziej że ujrzał mnie teraz w takim samym stroju czeladnika, w jakim widział mnie ostatnio.
Przykazałem Roche'owi, żeby wszyscy trzej byli uzbrojeni; on i Drotte wzięli miecze podobne kształtem (choć znacznie gorszej jakości) do Terminus Est, natomiast Eata miał pałkę z twardego drewna. Gdybym nie widział walk toczonych na północy, uznałbym ich ekwipunek za całkowicie wystarczający, a tak nie tylko Eata, ale także pozostali dwaj przypominali mi małych chłopców, którzy, uzbrojeni w patyki, chcą bawić się w wojnę.
Po raz ostatni przeszliśmy przez wyrwę w murze i ruszyliśmy wiodącymi stale w dół, krętymi ścieżkami wśród cyprysów i grobowców. Na krzewach róż śmierci pozostało jeszcze kilka jesiennych kwiatów, a ich widok natychmiast przywiódł mi na myśl Morwennę, jedyną kobietę, której odebrałem życie, oraz jej nieprzyjaciółkę Eusebię.
Jak tylko minęliśmy bramę nekropolii i zagłębiliśmy się w zaśmiecone ulice miasta, moich towarzyszy ogarnął niemal radosny nastrój. Przypuszczam, iż do tej pory obawiali się podświadomie, że zauważy ich mistrz Gurloes i ukarze za to, że wypełniają wolę Autarchy.
— Mam nadzieję, że nie chcesz się kąpać — powiedział Drotte. — To żelastwo natychmiast pociągnęłoby nas na dno. Roche zarechotał pod nosem.
— Eata ma drewnianą pałkę, więc wypłynąłby na powierzchnię.
— Udajemy się daleko na północ miasta — poinformowałem ich. — Będzie nam potrzebna łódź, ale myślę, że chyba uda nam się jakąś wynająć.
— Pod warunkiem, że ktoś w ogóle będzie chciał z nami rozmawiać i że wcześniej nie zostaniemy aresztowani. Chyba wiesz, Autarcho…
— Severianie — przypomniałem mu. — Tak długo, jak długo mam na sobie ten strój.
— A więc, Severianie… Tej broni możemy używać tylko podczas egzekucji, a wątpię, czy udałoby nam się przekonać peltastów, że właśnie w tej sprawie opuściliśmy Cytadelę, i to w dodatku we czwórkę. Czy oni cię znają? Jeśli nie, to…
— Patrzcie! — przerwał mu Eata, wyciągając rękę w kierunku rzeki. — Łódź!
Roche zawołał głośno, wszyscy trzej zaczęli wymachiwać rękami, a ja wyjąłem z sakwy jedno z chrisos, jakich kilka pożyczyłem od kasztelana, i podniosłem je wysoko nad głowę, tak by padły na nie pierwsze promienie słońca wychylającego się właśnie zza wież Cytadeli. Mężczyzna siedzący u steru pomachał w odpowiedzi czapką, a szczupły chłopak rzucił się do żagli, by zmienić hals.
Łódź miała dwa maszty, była smukła i płaska — krótko mówiąc, mieliśmy przed sobą jednostkę wręcz idealnie przystosowaną do przewożenia nie oclonych towarów i do wymykania się jednostkom patrolowym. Stary przemytnik siedzący u steru wyglądał na człowieka zdolnego do popełnienia znacznie poważniejszych przestępstw, szczupły chłopak okazał się zaś dziewczyną o roześmianych oczach, wykorzystującą je głównie do posyłania przeciągłych spojrzeń i zerkania z ukosa.
— A niech mnie! — wykrzyknął sternik, kiedy zobaczył z bliska nasze habity. — Myślałem, że to jacyś żałobnicy, a tu proszę! Panowie kaci, jeśli się nie mylę? Prawdziwi?
— Najprawdziwsi — zapewniłem go, wskakując na pokład. Z zadowoleniem stwierdziłem, że nauka, jaką odebrałem na „Samru”, nie poszła na marne, gdyż stałem całkiem swobodnie, natomiast Drotte i Roche przy najlżejszym poruszeniu łodzi musieli rozpaczliwie chwytać się lin i ożaglowania.
— Pozwolisz, że przyjrzę się z bliska temu żółtemu jegomościowi? Jeśli jest prawdziwy, natychmiast odeślę go do domu.
Rzuciłem mu monetę; potarł ją, spróbował zębami, po czym zwrócił mi z wyraźnym szacunkiem.
— Możemy potrzebować twojej łodzi na cały dzień.
— Za tego jegomościa pozwolę wam wziąć ją jeszcze na noc. Oboje będziemy radzi z towarzystwa, jak powiedział do ducha pewien przedsiębiorca pogrzebowy. Różne dziwne rzeczy działy się tuż przed świtem na rzece — może to ma jakiś związek z waszą poranną wycieczką?
Читать дальше