Nerezza zwróciła się w jego stronę, nie patrząc mu w oczy.
— Posłuchaj, co mi powiedziała, Ludo. Może ty coś z tego zrozumiesz. Życzę powodzenia. „Oto ludzie, którzy mogą wejść do Królestwa Niebieskiego: nieutuleni w żalu, kochankowie, naukowcy ogarnięci pewną szczególną obsesją. Dzikie bestie. Kobiety, które stały się jak mężczyźni, oraz mężczyźni, którzy stali się jak kobiety. Autorzy książek z długimi tytułami. Rycerze, ale tylko ci, którym nie udało się dotknąć Graala. Pracowite kobiety. Ty, ja, chłopiec imieniem Oleg, i dziewczyna o niebieskich włosach”.
Nerezza, znów zapłakana, odwróciła się do November i zaczęła mówić coś pospiesznie i ze złością, z czego Ludo zrozumiał tylko powtarzające się imię Radosława, jakby za wszelką cenę chciała dopisać go do tej listy. Właściwie prawie jej nie słuchał: patrzył na November, na jej wilgotne, przepełnione nadzieją oczy. Bała się, że nie zrozumie, że uzna jej słowa za nieważne, ale on wszystko zrozumiał, bo od dziecka kochał świętego Izydora, encyklopedystę, człowieka, którego intelekt zawierał się w długich, precyzyjnych, promienistych kolumnach tekstu, świetlistych spisach, które złożone razem oplatały świat.
Nerezza spoglądała to na jedno, to na drugie, bezradna i wściekła.
— Przyjedzie jeszcze jedna — wysyczała po włosku. — Słyszałam, jak rozmawiały przez telefon. Nienawidzę was obojga i przeklinam was, o ile moje klątwy mają w ogóle jakąś wagę. Wpakowałeś się w to na oślep, beztrosko, niefrasobliwie i w parę tygodni osiągnąłeś coś, co mnie nigdy, przenigdy nie będzie dane. Rozumiesz? Radosław nie żyje! Żadne z nas nie będzie mogło się tam przenieść. Już nigdy! A szukaliśmy się przez całe lata. Straciliśmy wszystko: mężów, żony, pracę, dzieci. Jesteś jak synalek bogacza, który nic w życiu sam nie osiągnął i nagle wszystko dostaje za darmo. Przyjęłam cię pod swój dach, a ty zasrałeś mi dom. Nienawidzę cię. Nienawidzę!
Mówiła miarowym, wściekłym głosem, nie zacinała się, nie szlochała. Za jej uszami widział błękitne przebłyski węgorzowego ciała.
— Nerezzo? — odezwała się November. — Nerezzo. Nerezzo. — Pocałowała jej zaczerwienione czoło. — Przepraszam — wyszeptała. — Przepraszam — powtarzała bez końca.
Całowała usta Nerezzy, jej żuchwę, ucho, szyję, jakby chciała scałować z niej wszystko co twarde i przykre. Gdyby Ludo nie poczuł wcześniej obecności pszczół w jej ciele, gdyby nie słyszał, jak śpiewają, nie byłby w stanie pojąć, skąd November, pokiereszowana i zdesperowana, czerpie odwagę niezbędną do uciszenia dzikiego, zwierzęcego wrzasku Nerezzy.
Nerezza nie zamierzała dać się całować. Siedziała sztywno, oziębła, spięta, nieprzystępna, ze wzrokiem utkwionym w Ludovica, pełnym żółci i gorzkiej pogardy. Aż w pewnej chwili oczy jej zabłysły, uśmiechnęła się i objęła November, cały czas patrząc tylko na Ludovica; przyjęła ofiarowane jej ciepło i światło i zareagowała na nie z udawaną żarliwością — a Ludo aż się wzdrygnął. Co takiego zrodziło się w tym mrocznym sercu?
Nerezza nadal tkwiła wczepiona w pszczelarkę, kiedy ta obciągnęła swoją zieloną suknię do pasa, odsłaniając piersi i podtrzymując je rękami, jakby składała je w ofierze. Jak święta Agata. Spojrzała Ludovicowi w oczy ponad rozdygotanym ciałem Nerezzy; nie był pewien, czy ten dygot jest szczery, czy również udawany. Nerezza szeptała po włosku, zbyt zawstydzona, żeby dać się zrozumieć. Ludo wiedział, że November jej nie słyszy, i przysiągł sobie, że wszystko jej przetłumaczy, kiedy spotkają się na drugim brzegu nocy.
— A ja, November? — pytała Nerezza. — Czy należę do ludzi, którzy wejdą do Królestwa Niebieskiego? Powiedz mi. Powiedz.
* * *
Zostawił je. Nie chciał patrzeć. Nie chciał widzieć.
Poznał November, wiedział już, że jest jego Izydorem, jego Izydorą, i wiedział, że opowie jej o wszystkim, co wie, o wszystkim, co nosi wyryte w szpiku kości — gdy to wszystko się skończy i będą mogli rozmawiać, i pić wino jak krew, przez całą gwiaździstą noc, aż do świtu.
W drodze na zachód, 11:09
Daleko na zachodnich rubieżach Palimpsestu jest takie miejsce, w którym tory popadły w ruinę — dzikie, słoneczne, kosmate zieloną pszenicą i złośliwymi pnączami malin. Niektórzy przypuszczają, że to korzenie drzewka oliwnego rozsadziły tory. Inni obarczają winą pasące się w pobliżu owce, które tak długo ogryzały szyny, aż te popękały, i upierają się, żeby pociągnąć do odpowiedzialności ich właściciela. Nikt nie zgłosił się na ochotnika, by rozsądzić ten spór, toteż samotna i nawiedzana przez ćmy stacyjka Owsiane Plewy powoli i łagodnie osunęła się w zapomnienie. Nawet w ekscytujących pierwszych dniach działania systemu komunikacyjnego była rzadko odwiedzana, toteż mało kto przejął się jej stratą — może poza grupką entuzjastów sielankowego stylu architektonicznego, którego przykładem jest budynek stacji. Okna w kształcie pączków róży były niegdyś powodem do umiarkowanej dumy.
Pociągi nie od razu wykryły lukę w torach. Miały inne sprawy na głowie, pora roku nie była najlepsza do podróży w kierunku zachodnim, Mszał trzeci rok z rzędu wszedł w ruję wcześniej niż się spodziewano… Życiem pociągów stale targają niezwykłe prądy chtoniczne. Dopiero ostatnio niektóre z nich zaczęły się kręcić w okolicy Owsianych Plew i węszyć w poszukiwaniu nowin o oknach w kształcie pączków róży, czarnopyskich owcach, zawiadowcach, którzy zaniedbali się i rozpili. Zdarzało się, że któryś z nich podjeżdżał blisko wyrwy w torach, zaraz jednak cofał się, spanikowany, i wracał na wschód, w kojące objęcia miasta.
W najwyższych kręgach pasażerów-wyczynowców szerzy się obawa, że pewnego dnia któryś z pociągów odważy się przeskoczyć przerwę w torowisku przy Owsianych Plewach i raz na zawsze ucieknie z Palimpsestu, popędzi przez góry, pola, pastwiska, kto wie, dokąd? Inni jednak natrząsają się z ich lęków i niedorzecznych wyobrażeń. Pociągi są szczęśliwe,kochane, zadbane,dobrze karmione i mają doskonałe warunki do rozmnażania. I tak debata trwa, a tory niszczeją. Pszenica opiera się wiatrom w Owsianych Plewach, a gwiazdy patrzą, jak pienią się maliny.
* * *
Następny wagon jest pusty. Tatami ciągną się w dal, pachnące i zielone, z czarnymi i złotymi wstążkami. Sei nawet nie próbuje ich liczyć. Na ścianie wisi podłużny plan dworca przypominający malowidło ukiyo-e. Pomieszczenie trzęsie się jak wnętrze wagonu, ale nigdzie nie ma ławek ani poręczy. Zna to miejsce, chociaż wolałaby go nie znać.
— Nie… — jęczy. — Nie chcę tu być.
— To twój dom — mówi Trzecia Szyna.
Obfitość skrobie ją zachęcająco w szyję.
— Nie podoba mi się tu. Nie chcę tu być, już powiedziałam. Chodźmy do następnego wagonu. Królik mówił, że macie tu gdzieś konie.
Trzecia Szyna kręci głową i wychodzi na środek pokoju. Sei wie, co się za chwilę stanie. Nie zniesie tego. Nie zniesie!
— Dlaczego?! — krzyczy do odwróconej plecami Trzeciej Szyny. — Czemuto ma służyć?!
Trzecia Szyna odwraca się i siada w ogromnym pokoju. Pozbawione pasa kimono rozlewa się wokół niej kałużą, gdy zaczesuje długie włosy w dwie gładkie płaszczyzny. Zza pazuchy wyjmuje wielką księgę, ciężką i spuchniętą od wody, ze sterczącymi spomiędzy kartek jak zakładki kawałkami wodorostów i źdźbłami trawy. Kładzie ją sobie na kolanach i otwiera. Woda z jeziora chlapie na wszystkie strony. Trzecia Szyna kiwa palcem na Sei, przyjaźnie, jakby próbowała wywabić kota spod łóżka.
Читать дальше