Casimira była taka młoda, nieprzyzwoicie młoda, miała najwyżej dwadzieścia lat — a mimo to złamała włócznię Ululiro, zakończyła wojnę, spełniła swoje jedyne niezrealizowane pragnienie. Zatriumfowała.
Nie bądź na nią zła, Ululiro, córko szlachetnego latarnika, która za młodu z takim zapałem tańczyłaś wokół ognistych gazowych kul! Prawda jest taka, że Casimira pragnęła zwycięstwa bardziej niż ty nim gardziłaś, a ja mam figlarną naturę i spełniam tylko najżarliwsze pragnienia.
Ścięte mrozem liście opadały jeden po drugim na podwyższenie, roztrzaskując się na nim bezgłośnie. Nie było orkiestry dętej, nikt się nie odzywał; większość obecnych nie mogła mówić.
Przy okazji podpisywania traktatu nie zapomniano o rozsianych po całym mieście stu tysiącach weteranów, okaleczonych i nieodwołalnie niemych. Jak to jednak zwykle bywa, przewidziane dla nich święte miejsca skurczyły się z czasem do kawałka pustej plaży, a z przywilejów zostało tylko uprzejme skinienie głowy, kiedy ktoś mijał ich na ulicy. W mozolnie rozpisanych paragrafach znajdują się także zapisy określające obszar kwarantanny — i to jest właśnie to miejsce, ten drewniany krąg, wyniesiony nieco ponad poziom gruntu, gdzie przed laty królowa wszelkich owadów i rekin stali ramię w ramię i patrzyli naopadające liście.
* * *
Dziś mało kto chce o tym rozmawiać, ale jest to również punkt, przez który w przeszłości przybywali do miasta imigranci. Stali mieszkańcy. Kiedy znów zaczną przybywać? Czy w ogóle zaczną? A jeśli tak, to gdzie się pojawią? Przez lata budzili się właśnie tutaj, nadzy i zakrwawieni. Drogi prowadzące do miasta były bowiem żmudne i niebezpieczne, a przebycie ich należało opłacić żalem i determinacją.
Klaudia ma dla nich ciastka, gdyby naprawdę mieli wrócić. Walczyła w ich obronie; straciła na wojnie oko i jedną nogę, od kolana w dół. Drugą nogę ma muskularną, gruzłowatą i owłosioną — to niedźwiedzia łapa, którą zasłania rozmiękczonym przez starość fartuchem. Codziennie rano studzi na parapecie ociekające czerwonym sokiem ciasta i ciasteczka i wpatruje się w podwyższenie. Jest cicha i spokojna w swoim przeświadczeniu, że żaden wysiłek nie idzie na marne. Casimira zapowiedziała, że wrócą.
* * *
Ludovico prowadzi łódź przez mroki wieczoru. Jest jasno i chłodno, deszcz ustał, gwiazdy błyszczą jak otwarte białe usta na niebie. Spogląda na młodego mężczyznę, skulonego obok ławki i wpatrzonego w bulgoczący mleczny nurt rzeki. Chce mu powiedzieć: „Moja żona Lucia też tu jest. Nie jej kopia, tylko ona sama, oryginał. Nie chce mnie, ale ja nie mogę przestać jej gonić, tak jakbym był królikiem i nie mógł się zatrzymać, bo wtedy pęknie mi serce. Rozumiem, co próbujesz zrobić. Na twardej kanapie u Nerezzy śpi kobieta, która też cię zrozumie, chociaż nie możesz z nią porozmawiać. Jest jak koziorożec, który — bystry, przebiegły i silny — przemierza najwyższe, najbardziej strzeliste szczyty gór. Sierść ma jak blask księżyca, a jeśli go spłoszysz, zeskoczy wprost na ziemię i z wdziękiem wyląduje na rogach, cały i zdrowy. Nigdy więcej na ciebie nie spojrzy”.
Nie, poprawia się w myślach. Jest zwyczajną, ludzką kobietą. Jest pustelniczką, która przykuła się sama do siebie jak do skały. Kiedy na nią patrzyłem, mimo tych wszystkich jej sińców nie mogłem sobie przypomnieć imienia żony.
Okazuje się jednak, że te słowa nie chcą mu przejść przez gardło, nie potrafi ich powiedzieć młodemu mężczyźnie o twarzy aż nabrzmiałej z bólu, tak jak nie potrafił powiedzieć November, że przypomina mu koziorożca lub pustelniczkę. Dlatego, milcząc (co wcale nie jest trudne), płynie na południe. O każdej pełnej godzinie klęka przy Olegu i szepcze mu do ucha:
— Via Manin Daniele 50.
Oleg zaczyna kiwać głową na te słowa. Ludovico uznaje to za swój triumf. Kiedy mijają wysokie urwiska, nawet nie próbuje zgadywać, co się tu w przeszłości wydarzyło — w porcie lub na samych urwiskach. Okolica ma taki miły, bukoliczny urok.
My jednak wiemy — i doceniamy — co takiego zdarzyło się w tym miejscu, że dziś ci dwaj mogą tędy przepłynąć.
* * *
Śluzę numer 19, za którą Albumina nurkuje ku środkowi miasta, najczęściej obsługuje stary, znudzony żeglarz, który dłubie sobie fiszbinem w zębach i potajemnie układa szanty o pięknie lądu, oraniu ziemi i pieczeniu chleba. Operatorzy śluzy mają dla siebie małą sterownię, kantorek, w którym trzymają bazylię w doniczce (dla zapachu) i białego kota (dla towarzystwa); możliwe, że bazylia i kot są wspólne dla wszystkich operatorów, ale nie ma co do tego pewności. Pulpit śluzy — wypolerowany do połysku blok wiśniowego drewna z mosiężnymi okuciami — cały lśni. Dzisiaj jednak nie obsługuje jej stary, brodaty żeglarz żujący liście bazylii, lecz kobieta z głową rekina, której towarzyszą bezimienni mężczyźni, wykonujący wyznaczone przez nią bezimienne zadania. Za ich plecami stoi kobieta z włosami jak skóra węgorza. Wpatruje się w swoje buty. Zrobiła to, co uważała za słuszne. Nie powinniśmy mieć do niej pretensji.
* * *
Ludo pociąga za gruby czerwony sznur, żeby zawiadomić obsługę śluzy o swoim przybyciu, i przeciągły basowy dźwięk rogu wibruje mu w zębach. Oleg zerka za burtę, mrużąc oczy w gęstym deszczu. Śmietanka Albuminy wycieka ze śluzy i ich mała łódeczka obniża się powoli do poziomu sterowni.
— Dziękuję — mówi Oleg. Deszcz trochę go obmył i orzeźwił, wyostrzył mu zmysły. — Ona nie jest twoją siostrą. Wiem, że nie musisz tego robić. — Patrzy na swoje ręce. — Nie jest również moją siostrą, zdaję sobie z tego sprawę… Naprawdę. Ale nawet jej kopia jest lepsza od świata, w którym w ogóle jej nie ma.
— Możesz mi nie wierzyć, ale naprawdę wiem, co masz na myśli, bracie. — Ludo uśmiecha się słabo. Woda ścieka z jego włosów, okularów, z daszku nad pokładem.
— To na pewno pomoże? Że pojadę do Rzymu?
— Tak sądzę.
Oleg marszczy brwi, patrząc na obniżający się poziom rzeki.
— A jeśli ktoś odmówi, jeśli jedna osoba uzna, że to miejsce nie jest żadnym rajem podanym nasrebrnej tacy, to nikt nie będzie mógł przejść, tak? Jeżeli ktoś co noc łyka pigułki, żeby nie śnić, trojgu innym ludziom przepada przez niego bilet wstępu. Tracą wszystko, czego pragnęły.
— Nikt nie odmawia, Oleg.
— Masz pojęcie, co to może zrobić z człowiekiem? Świadomość, że nie pozwala trojgu innym spełnić przenikających ich do szpiku kości marzeń?
Oleg zakrywa usta i kręci głową, ale Ludo nie uczestniczy w jego prywatnym objawieniu, nie ma prawa rozumieć, o co mu chodzi.
Grzmi drugi róg i potężne, poszczerbione mury śluzy wznoszą się nad nimi, marmur i kwarc, wiekowe jak bursztyn. Dryfują w stronę sterowni i nadchodzi taka chwila, króciutka, w której Ludovicowi wydaje się, że za intensywnie zieloną bazylią mignął jakiś cień — cień spłaszczonego ciemnego łba miotającego się za szybą. Ale to nic takiego, na pewno nic, czym powinien się przejąć. Nic mu się tu nie może stać.
Dziób łodzi eksploduje deszczem odłamków.
Ludo i Oleg zataczają się od impetu wybuchu, który strzaskał okno sterowni. W deszczu widać otoczoną sługami kobietę z głową rekina: oślizła szara skóra łuszczy się na rybim łbie, zęby są pożółkłe ze starości i zaniedbania, pozbawione źrenic ślepia wyczerpane i dzikie. Jest ubrana w brunatne łachmany — przeżarte przez mole strzępy generalskiego munduru. Celowała do Ludovica i Olega z kretyńskiego staroświeckiego garłacza z błyszczącą, dzwonowato rozszerzoną lufą. Jeden z jej muskularnych pomagierów właśnie go przeładowuje.
Читать дальше