Nic nie mówili. Nie mogli mówić, nie mieli wspólnego języka. Powietrze pomiędzy ich ustami gęstniało i skwierczało z napięcia, ale nie mieli ostrza, którym mogliby je przeszyć. Siedzieli więc wśród ceglanych wież, w starym, zrujnowanym mieście, patrząc na siebie nawzajem i milcząc. November doszła do wniosku, że to niedorzeczne: przebyła taki szmat drogi, a nie miała do zaoferowania nic prócz swoich ran.
Aż nagle Ludovico pochylił się lekko i poszukał ustami jej ust, a kiedy je znalazł, już nie puścił. Złapał ją za rękę — tę okaleczoną, na którą Clara nie chciała patrzeć — i pocałował z wilczą żądzą, wgryzł się w jej wargi z jękiem i z taką siłą, że poczuła się tak, jakby wykradał jej całe powietrze z płuc.
Czułeś to wszystko, pomyślała. Czułeś, kiedy mi to robili. To dlatego ci to nie przeszkadza?
On jednak chwycił ją już mocno w pasie. Oboje zapłakali — woda znów popłynęła w wyschniętej na wiór łaźni — a on bez końca powtarzał jej imię; w jego ustach przybierało najdziwniejsze kształty, chociaż pozostało jej imieniem. Ssał jej piersi jak dziecko, ona zaś ugryzła go w bark, lekko, po kociemu, i też wyszeptała jego imię. To były jedyne słowa, jakie znali, jedyne słowa na świecie. Uniósł ją i oparł o ścianę starego caldarium, nieporadnie, gdyż nieustępliwy czytelnik nie jest dryblasem. Skrzywiła się; nie była gotowa, ale nie przejmowała się tym i on też się nie przejął. To był dziewiczy ból — zbyt dużo, zbyt szybko, lecz i to jej nie przeszkadzało. Zadarła głowę do nieba. Słońce opłukało ją do czysta, obmyło potężnymi, starymi dłońmi. Ciało Ludovica wskoczyło w głąb jej ciała, naparło na jej wnętrze jak na membranę bębna, którą mógłby rozedrzeć i zmusić do uwolnienia obcych pieśni. November wybuchnęła śmiechem.
Istnieje spis rzeczy niezbędnych do szczęścia.
Ludovico wrzasnął jak obłąkany wróbel, kiedy doszedł, jakby się rozpękł i zniknął, zostawiając po sobie tylko pióra, które powoli przenikały w głąb jej kości.
Róg Kausii i Skostniałej
Podobnie jak nad brzegami innych sławnych rzek, także nad Albuminą mieści się małe smętne muzeum żeglarskie — w tej okolicy, gdzie płycizny przechodzą w mokradła, a ludzie, którzy zamiast wielkich i wspaniałych statków mają małe, urocze łódeczki, przeznaczone nie do łowienia ryb, lecz do pływania pod drogocennymi szkarłatnymi żaglami i wystawiania na wiatr złotoskórych dziewcząt, kotwiczą swoje łodzie na czas zimy. Poza przebogatą kolekcją ciekawostek historycznych i materiałów uzupełniających, w ubogich, osiadających murach muzeum odkryto, skatalogowano i opisano co najmniej szesnaście nowych odmian kurzu.
Nie trafiają tu żadne wystawy objazdowe. Nieliczne szklane gabloty i ciężkie metalowe stelaże pamiętają czasy, gdy Oduvaldo, aktualny kustosz, nie sprawował jeszcze swojego urzędu, i pozostaną na swoich miejscach, gdy on przekaże klucze córce, Maud, która już w pierwszych słowach, bełkotliwych i rozchichotanych, skarciła i skutecznie uciszyła matkę. Długie i niepokojące dzieje białej rzeki zostały w muzeum schwytane, uwięzione w pudełkach i pomniejszone; nauczono je siadać, podawać łapę i wykonywać inne sztuczki ku uciesze kilkorga gości, których muzeum rokrocznie z dumą przyjmuje w swoich progach.
Na północnej ścianie wisi fotografia… Zaraz, jak to możliwe? A jednak. To naprawdę jest fotografia, czarno-biała, wprost niewiarygodnie wyblakła, w dodatku przed stu albo dwustu laty zalana herbatą. Ołowiana ramka jest obwieszona wędkarskimi ciężarkami: to poprzedni kustosz próbował ją odświętnie przyozdobić. Zdjęcie przedstawia widziany z lotu ptaka (Ale jakim cudem? Jak uzyskać taki punkt widzenia w świecie, który nie zna samolotów? Jak sfotografować coś takiego?) spłaszczony okrąg na rozległej, błotnistej równinie porośniętej powykręcanymi tamaryszkami i gigantycznymi, przedpotopowymi paprociami. Tę sawannę okalają wysokie, zębate góry, spoza których słabo świeci słońce. Krąg jest olbrzymi. Nic w nim nie rośnie, widać natomiast przecinające go słabo zarysowane linie… Ach, to z pewnością zmarszczki, delikatna harmonijka akordeonu, który jakiś nieczuły prostak porzucił w tym miejscu! Ale nie, łatwowierność też ma swoje granice. Te wątłe linie to po prostu granice, na których jeden rodzaj błocka przechodzi w drugi. Co nie zmienia faktu, że coś przypominają: linie na mapie, znamiona na skórze… Rozbiegają się ze środka równiny jak szprychy koła, a sam jej środek jest czarną otchłanią, jak dziura przekopana w ziemi na wylot. Pochylające się nad nią tamaryszki zaglądają w nicość.
Podpis pod zdjęciem (dawniej wypisany ręcznie, później schludnie wydrukowany, pełen ożywionych inicjałów i innych zbędnych dodatków) głosi:
Równina Palimpsestu Widziana z Wielkiej i Nieokreślonej Wysokości.
Nie ma daty — bo jej być nie może. To bez wątpienia podróbka, i to nawet niezbyt sprytna, ponieważ fotografia jest jednak stosunkowo nową sztuką. Z kilkorga dorocznych gości co najmniej czworo złości się i zarzuca Oduvaldowi, że próbuje z nich zrobić durniów, on zaś siedzi spokojnie w swoim obszernym filcowym fotelu, krzyżuje cętkowane nogi muła i z zadowoleniem pyka z długiej fajki. Nie zna się na archeofotografii i w ogóle się nią nie interesuje. Zdjęcie było w muzeum już kiedy jego dziadek był dzieckiem. To mu wystarcza.
W gablotach spoczywają na wyblakłym aksamicie różne eksponaty: prymitywna igła do tatuażu, monety o nieokreślonym wieku i nieco azjatyckim wyglądzie, tabliczka z nazwą ulicy z jakiejś dawniej miejscowej osady, na której wypisane dużymi literami słowo „Thoa” wciąż jest wyraźnie widoczne, chociaż mocno wyblakło i kolorem upodobniło się do drewna tabliczki. Muzeum ma również pokaźną kolekcję kotwic, których nie brakuje na zwarzonych płyciznach Albuminy. Jest w nim także duże, kolorowe malowidło ścienne przedstawiające wielką bitwę morską na Mieliznach Kausii: zielone galeony Casimiry eksplodują z oleistą rozrzutnością, zasypując żałosne, wyrzucone na brzeg drewniane fregaty obrońców gwałtownym deszczem lśniących pająków. Obraz ma wściekle jaskrawe kolory, zgodne z prawidłami szkoły malarskiej, która dawno wyszła z mody, ale ta jarmarczność tylko przydaje mu wagi. Przed nim, na obleczonym w przetarty aksamit postumencie, leżą ułożone w elegancką gwiazdę trzy kule z muszkietów i pięć zasuszonych pająków z wywleczonymi i stopionymi wnętrznościami.
Oduvaldo jest zadowolony z życia. Odsłużył swoje w wojsku i czuje, że ma prawo do zadowolenia. Maud opatrzyła wszystkie swoje zabawki i srebrną zastawę stołową małymi, ręcznie wypisanymi karteczkami, dzięki czemu jest także spokojny o swoje dziedzictwo. Nie ma żadnych tajemnic — jeśli nie liczyć kawałeczków czekolady, które przemyca do wszystkich muzealnych szuflad, żeby po lunchu, kawie i fajce wsunąć do ust czarną tafelkę, zamknąć oczy i poczuć, jak czekolada roztapia mu się na języku, gdy słońce z nieubłaganą czułością wypala kolory z jego eksponatów.
* * *
Oleg kuli się w cieniu rzucanym przez — jak się domyśla choć nie interesuje go to na tyle, żeby się upewnić — Most Kausii. Rozzłoszczone kamienne kogutki podśmiewają się z niego szyderczo, nawet drobna mżawka zaczyna się nim interesować. Oleg nie spodobał się starcowi, a gdy dotknął jednego z muszkietowych pocisków, wredny stary potwór bez słowa wyrzucił go za drzwi i wepchnął prosto w śmietankową płyciznę przy brzegu rzeki. Chciałby jeszcze raz obejrzeć tamto zdjęcie. Knykciami wyciera deszczówkę z oczu i spod przymkniętych powiek patrzy na rzekę, miasteczka na drugim brzegu i latarnie na łodziach rybaków, którzy mimo późnej pory wciąż liczą na złowienie jakichś koi.
Читать дальше