— Co to znaczy? — Yumiko siorbnęła zupy grzybowej. — Nie tobie pierwszej się to zdarzyło. Usuń ciążę.
— To znaczy… — Sei udaje, że jej nie słyszała, i bierze głęboki wdech. — To znaczy, że w „Dnie Niebios” nie ma już chyba nikogo, z kim bym nie była. Nie jestem… taka jak ty. Kiedy tam trafiam, zawsze ląduję w moim pociągu, wśród podróżujących nim pasażerów. Pędzą podziemnymi tunelami pod miastem… Musiałabym połykać Kioto po kawałku z prędkością początkującej dziwki, żeby za nimi nadążyć. A ja jestem zmęczona i w dodatku nikt mi już nie został. Czas, żebym wróciła do domu. Odwiedzę grób matki. Sprawdzę, czy mam jeszcze pracę. Zastanowię się, co z dzieckiem. Znajdę pozostałych, jeśli gdzieś tam są.
Yumiko zmarszczyła brwi.
— Aborcja to najlepsze wyjście.
— Nie wykluczam jej.
— Nie rozumiesz. — Yumiko pokręciła głową. — Powiedziałam przecież, że nie jesteś pierwsza. Ryzyko zawodowe, prawda? Zdarza się, i to dość często. Mnie też się zdarzyło. Dwa lata temu urodziłam syna.
— Nigdy mi o tym nie mówiłaś.
— Ojciec wyrzucił mnie z domu. Pochodzę z małego miasteczka, gdzie dziewczyny nie zachodzą w ciążę. No, chyba że akurat zajdą. Ja od lat jeździłam regularnie do dużego miasta, więc odesłał mnie tam z powrotem, żebym sypiała sobie z demonami i zapiła się na śmierć. — Yumiko zasalutowała Sei kieliszkiem żółtego wina. — Nie wiedziałam, jak to będzie. Postanowiłam urodzić, ponieważ uległam urokowi wypaczonej ideiświętości macierzyństwa, a poza tym byłam taka młoda, że wyobrażałam sobie, że będzie to przypominało posiadanie lalki. Urodziłam syna w kanciapie na tyłach „Dna Niebios”, wśród brudnych kieliszków i ścierek. Był cały pokryty ulicami, długie czarne linie biegły po jego skórze od czubka głowy aż po stopy, ale to nie była mapa Palimpsestu, tylko jakiegoś innego miejsca. Nowego miasta. Nigdy nie słyszałam takich nazw ulic, jakie miał na sobie, a poza tym wyglądały inaczej: były długie i proste, tworzyły regularną siatkę. To było zupełnie inne miasto. Odwrócił tę swoją dziecinną główkę, spojrzał na mnie i bardzo wyraźnie powiedział: „Chcę wrócić”. Krzyczałam przez tydzień. Był we mnie przez cały ten czas, śnił, podróżował, uczył się, a teraz nie mogłam znieść jego wzroku.
— Co się z nim stało?
— Właściciel i jego żona go adoptowali. Chwała Bogu. Zabroniłam im go przyprowadzać do klubu, kazałam kształcić na księdza. Mam nadzieję, że umrze jako prawiczek. — Trzęsącą się ręką podniosła kieliszek do ust. Pociągnęła solidny łyk wina. — Rozumiesz? To nie ty się rozmnażasz. Nie ty masz dziecko. To Palimpsest. Dlatego aborcja jest najlepszym rozwiązaniem.
Sei z wysiłkiem przełknęła ślinę. Zabrakło jej słów. Nie umiała sobie wyobrazić ani synka Yumiko, ani swojego dziecka.
— Poza tym nie chcę, żebyś wyjechała — ciągnęła Yumiko. — Nie powiem, że cię kocham, obie chyba jesteśmy ponad to, ale dobrze jest mieć przyjaciółkę, która wie to, co ja. Spokojną. Taką, która nie wątpi, że istnieją większe cuda niż to miasto. Czy to nie kojące, wiedzieć to, co my wiemy, i dzielić tę wiedzę?
— Naturalnie, że tak.
— No to zostań. Jeszcze, chociaż parę dni. Pomódl się za matkę. W Kioto jest tyle świątyń i kapliczek, że nie wystarczyłoby ci życia, żeby je wszystkie zliczyć. Któraś z nich na pewno będzie w sam raz.
Sei podrapała się po policzku i zagapiła na tętniącą życiem ulicę. Rzeczywiście, ta świadomość działała na nią uspokajająco, ale zarazem sprawiała, że rozmiar, jasność i wspaniałość Kioto bledły i rozmywały się; nie rozróżniała pojedynczych twarzy na ulicy — tylko dlatego, że nie były podłużne ani czerwone.
— Kiedy miałam czternaście lat, moja matka się zabiła — powiedziała z wahaniem. — Dźgnęła się w pierś kuchennym nożem, a potem przeczołgała do pokoju wyłożonego tatami, żeby tam umrzeć. I tam ją znalazłam po powrocie ze szkoły. Masz pojęcie, jak długo umiera się od takiej rany? Godzinami. Ani wtedy, ani dzisiaj nie umiałabym tych godzin zliczyć.
— Sei…
— Nawet nie zadzwoniłam po lekarza. Chciałabym móc powiedzieć, że to ona mi zabroniła, ale to nieprawda. Po prostu patrzyła na mnie i czekała na śmierć. Nie wyjęła noża z rany, w ogóle się nie poruszyła, a kiedy już się odzywała, mówiła o tygrysach. Trzymałam ją tak przez długie godziny, czekając, aż umrze, i powtarzałam tylko: „Odejdź już, odejdź, proszę”. Którą świątynię mi polecasz, Yumiko, żeby mnie z tego rozgrzeszyła? Który bóg mi wybaczy?
— Nie wiem. Ale wiem, że nie jesteś swoją matką, cokolwiek myślisz.
— Wygaduję głupstwa i chcę porzucić swoje dziecko.
Yumiko wzięła Sei za rękę i splotła palce z jej palcami, cały czas kręcąc głową.
— Zostań, proszę. Zostań. Po prostu zostań.
Popołudniowe słońce igrało we włosach Sei, które mieniły się w nim czarno i turkusowo, jak światło na dnie jeziora. Jak światło w ukrytych miejscach.
* * *
Dwie kobiety stanęły w obszernym pawilonie z białego tłucznia, z wysokimi pomarańczowymi kolumnami; jedna miała niebieskie włosy, druga niebieską spódnicę. Trzymając się za ręce, odszukały ciężkie dzwony z brązu, wiszące w rzędzie na grubych czerwonych sznurach. Klaskały w ręce i biły w dzwony za duszę Amai Usagi. Dawały monety bogom i w zacienionych wnękach kontemplowały posągi o martwych oczach. Przywiązywały do drzew wstążeczki z życzeniami. Nie mówiły sobie nawzajem, o co proszą. Nie musiały.
Wypiły srebrne sake i zasnęły, wtulone w siebie, bez pocałunków i bez pożegnania.
Róg Siedemdziesiątej Siódmej i Zasadzki
Znajdujące się przy ulicy Zasadzki ZOO świeci pustkami. Zwierzęta zniknęły. Zostały klatki, w których zadomowiły się gołębie, zadowolone z obfitości spasionych, leniwych jaszczurek i much czarnych jak jeżyny. Zostały również kioski, których markizy już straciły radosny złoty kolor. Dawniej sprzedawano w nich mrożone zielone jabłka i fiolki z kryształowym miodem, ale dziś są puste. Rozsypane pestki dawno zdążyły zakiełkować i wyrosnąć tak wysoko, że kioski zmieniły się w małe zagajniki; gdyby dzieci nadal się tu zapuszczały, znalazłyby w nich jabłka — zielone, zimne i słodkie.
Nocą księżyc przemyka po ścieżkach jak gnane wiatrem wykorzenione krzewinki. Gwiazdy przysiadają na ławkach, palą fajki z kolb kukurydzy i skamieniałymi łupinkami fistaszków rzucają w duchy żyraf.
Nie został żaden gwarek, który mógłby ci opowiedzieć, co tu się stało.
Za to ja chętnie opowiem. Wydaje mi się, że się zaprzyjaźniliśmy — ty i ja. Tak to czuję. Casimira, moja ukochana, walczyła taką bronią, jaką miała pod ręką: insektami, szkodnikami, gryzoniami. Były jej armatami i kawalerią. Ach, gdzie te czasy, gdy króliki Casimiry były większe od koni! Kiedy wielkie jak słonie kruki szybowały pod niebem, rzucając gigantyczne cienie na całe dzielnice! Czy żył kiedyś generał, który mógłby się z nią równać, istota większej śmiałości i odwagi? Jak mógłbym jej nie kochać? Jak mógłbym się jej nie oddać?
Jej nieprzyjaciele nie mogli się z nią równać, zwłaszcza że szeregi jej wojska wydawały się nieskończone, jak to zwykle bywa z armią pszczół i mrówek. Doszli do wniosku — to znaczy, Ululiro doszła do wniosku — że muszą się do niej upodobnić, jeśli chcą wydrzeć miasto z jej zielonych rąk.
Dlatego odgrodzili kordonem ZOO przy Zasadzki, skonfiskowali wszystkie zwierzęta i przenieśli je do budynku, który wygląda jak pałac, lecz nim nie jest. Tam poupychali je, przerażone, w kojcach i zagrodach: koty z kotami, ryby z rybami, podobne z podobnymi. Sama Ululiro też poddała się operacji, żeby dowieść swojej lojalności. Kochałem ją wtedy, w tamtej chwili naprawdę ją kochałem, ale moje serce było już stracone. Płakała, kiedy zaczęli kroić ją i rekina. Jej krew do dziś widnieje na framudze drzwi tego pałacu, który nie jest pałacem, niemożliwa do usunięcia jak kamień.
Читать дальше