W ten sposób wojsko wroga upodobniło się do armii Casimiry: nieprzeliczone szeregi żołnierzy, silniejsze ramiona w miejsce słabych ludzkich, mocniejsze zęby, groźniejsze łby. A ponieważ nieszczęśni wstydzili się tego, na co się zgodzili — stając się tym, kim się stali, odrzucili swoje człowieczeństwo — chirurgowie wycięli im głośnie, żeby nie mogli opowiedzieć o tym, co z nimi zrobiono ani do czego byli gotowi się posunąć w służbie wojny. Może już wtedy zdawali sobie sprawę, jak niegodną stała się ich sprawa, ale trudno mi mieć pewność: dziś o tym nie mówią.
Wiem, że płaczesz nad nimi. Ja też płaczę. Tak jak opłakuję tych odważnych, szlachetnych poddanych Casimiry, którzy w najgłębszej tajemnicy przeszli tę samą procedurę, żeby wkraść się w łaski wroga i lepiej walczyć; wszystkich tych, którzy dla jej dobra przyjęli nogi mułów, łapy niedźwiedzi i głowy żab.
* * *
Stacja Zasadzki stała się miejscem ponurym i zapuszczonym, odkąd zabrakło ZOO, które przyciągało zamożnych i roześmianych. Zgiełk niezbyt odległej Troposfery z trudem przenika w tę smętną okolicę. Peron jest pusty, a po słupach łażą pająki. November prawie, prawie rozumie ich klekotanie (ich język trochę przypomina język pszczół), ale jednak wymyka się jej sens ich prywatnych ośmiowersowych peanów na cześć Casimiry.
Stoi na peronie. Nie ma pojęcia, kiedy ma się spodziewać pociągu, ale wie, że to właśnie na ten pociąg czeka i że dziewczyna o niebieskich włosach jest niedaleko. I wierzy, wierzy głęboko, że wibrujący w niej złocisty, płynny hymn przywabi pociąg jak przynęta rybę.
Proszę, błaga w duchu. Proszę.
Jakby w odpowiedzi na jej błagania przyjeżdża pociąg. Drzwi się otwierają. Jest zaskoczona. Pociąg jest długi, srebrzysty, nowy, jasny i błyszczący jak strzała wystrzelona z księżyca.
Chcesz dosiąść Lamparta Małych Bryz? — pyta w duchu samą siebie i wskakuje do wagonu, zanim jej żołądek zdąży odpowiedzieć.
* * *
Wagon jest wyłożony jedwabiem, czerwonym jedwabiem. Kobiety w lśniących podłużnych maskach koloru krwi i grubych, wielowarstwowych kimonach stoją przy stolikach, przy których podają herbatę. Herbata jest czerwona, toną w niej bryłki czegoś czarnego. Przy stolikach siedzą zgarbieni ludzie. Kobiety w maskach sprawiają wrażenie zaborczych i zazdrosnych o swoich podopiecznych. Patrzą na nią lodowato. Niczym jej nie częstują.
Powoli idzie po gładkiej podłodze. Kiedy mija kobiety z imbrykami w rękach, wszystkie jednocześnie odwracają za nią głowy i odprowadzają ją spojrzeniem pełnym chłodnej pogardy. Pachną metalem i pestkami wiśni.
— Wynoś się — syczy jedna z nich. — Nie dostaniesz jej.
November przyspiesza kroku i biegiem wpada w łącznik między wagonami. Serce bije jej coraz szybciej.
Gdzie jesteś, Amayo Sei?
Następny wagon jest bardzo przestronny i wypełniony tarasowymi poletkami ryżowymi, które w prawdziwym słońcu piętrzą się aż pod samo prawdziwe niebo. Na skrajach tarasów ludzie w czerwonych kapeluszach ze złotym brzeżkiem stoją w równiuteńkich rzędach i patrzą na nią ze zbolałym, niechętnym wyrazem twarzy. Rusza przed siebie, odprowadzana ich wzrokiem, ale wagon jest bardzo długi i czeka ją daleka droga.
— Chce mi się pić! — woła.
— Nie masz tu czego szukać! — odkrzykuje chłopczyk w podzwaniającym kapeluszu. — Żałobny ryż usycha, bo twoja stopa stanęła tu, gdzie nikt cię nie chce!
— Ona mnie chce! — krzyczy w odpowiedzi November. — Amaya Sei! Znajdę ją!
— Ona jest nasza! Robimy to wszystko dla niej! Nie odbierzesz jej nam!
Wieśniacy w drugim wagonie strzelają do niej z łuków. Łuki są zrobione z ryżowych korzeni, a zamiast strzał mają długie miedziane chochle. November znów puszcza się biegiem, musi biec w tym prześlicznym krajobrazie, ale chochle i tak trafiają ją i nabijają jej sińce, aż przerażone pszczoły w niej piszczą ze strachu. Zamykając za sobą drzwi wagonu, słyszy łomoczący w nie grad miedzianych pocisków. Kuli się przy każdym uderzeniu.
Kiedy przechodzi przez wagon kapusty, rośliny rozstępują się przed nią. Jedna się otwiera. W środku coś jest, jedno słowo wydrukowane czarną czcionką, drżącą jak skóra, którą przechodzi dreszcz: „intruz”. Słowo syczy na nią ze złością, atrament pryska na jej i tak już czarny policzek.
Przechodzi przez wagon sosen, gdzie mężczyźni w czarnych płaszczach krzywią się i plują na nią z góry. Kiedy ich mija, próbują łapać ją za ubranie, piersi, włosy. Ślinią się.
— Nie chcemy cię!
To jest twoje królestwo, Amayo Sei? — dziwi się w duchu November. To jest twój ul?
Wchodzi do wagonu białego tłucznia i wiszącego sitowia. Zastaje w nim człowieka-królika, weterana, jak się domyśla, uzbrojonego w potężny młot i zajętego rozgniataniem ryżu w beczce. Próbuje się obok niego przemknąć, ale on zagradza jej drogę zasuszoną łapą.
— Proszę, przepuść mnie. Szukam Amai Sei.
— Wiem, dziecko — odpowiada spokojnie królik.
November dziwi się po raz drugi: weterani nie mówią.
— W takim razie nie zatrzymuj mnie. Jeśli tak bardzo jej pragniecie, pozwólcie mi ją znaleźć. Tylko wtedy dostaniecie ją na zawsze.
— O tym również wiem.
— W takim razie nie rozumiem. — Dotyka jego długiego szarego ucha. Królik spokojnie znosi dotyk jej zranionej dłoni. — Byłeś na wojnie?
— Cóż za interesujące pytanie… Można by powiedzieć, że nie, i można by powiedzieć, że tak. Można by również powiedzieć, że po dziś dzień jestem uwikłany w wojenne potyczki.
— Ale ty mówisz.
— Nie byłem na wojnie, przecież powiedziałem. W tym okresie mochi bardzo potrzebowało opieki. Nie mogłem go zostawić.
— To dlaczego masz takie uszy i łapy?
Królik posyła jej smętne, rozgoryczone spojrzenie.
— Bo tego właśnie oczekiwała — wyjaśnia. — Ryżu i królika z tłuczkiem. Chciałem wyglądać jak należy. Dla niej. Dla Amai Sei. Są jeszcze na świecie chirurdzy i ten pociąg kilku złapał, kiedy nie uważali. Tak jak i mnie złapał, porwał z peronu w pewien środowy poranek, gdy kawa była gęsta, a ja nieostrożny. I tak jak złapał królika bojowego, jeszcze osiodłanego, pod koniec wojny, kiedy ten schylił się i w ciemności szukał smakowitych kąsków. Nawet nie zdążyłem uprzedzić szefa, że nie przyjdę do pracy; nie powiedziałem żonie ani synowi, że wyjeżdżam. Byłem cukiernikiem, wiesz? Lubię sobie wyobrażać, że po moim zniknięciu miasto skwaśniało, ale to chyba nieprawda.
— W jakim sensie, cukierniku, nadal toczysz wojnę? Ja nie jestem wojowniczką, nie przyszłam tu walczyć z tobą.
Królik pochyla się i szturcha nosem jej nos. Nosek ma miękki, należycie króliczy.
— Czy ty nadal nie rozumiesz, o co oni walczyli? Kiedyś przejście do Palimpsestu przez most albo tunel nie nastręczało żadnego problemu. Mogłaś wpaść do rzeki. Mogłaś się wykrwawić i przeniknąć przez skórę ziemi. Mogłaś przekopać się z Chin do miasta. Przybyszów jednak było zbyt wielu, stale zmieniały się nazwy ulic, zjawiali się dzicy, pazerni ludzie, zasobni w pieniądze i uzbrojeni w lśniące włócznie, którzy znali takie słowa jak „imperium”. Zostali zabici, ale przy okazji zginęła połowa mieszkańców. To było dawno, przed wiekami. Potem wszystkie wejścia zamknięto. Zamaskowano. Zabarykadowano. I zapanował pokój, który trwał bardzo, bardzo długo. Aż pewnego dnia narodziła się dziewczynka imieniem Casimira. Nie powinna była zostać przy rodzinie, bo była braurionem. Należało nadać jej nowe imię i posłać ją w świat, żeby targowała się z ludwisarzami lub handlarzami sałatą. Zamiast tego dorastała w domu, który pokochał ją tak samo, jak my kochamy Amayę Sei. Kiedy miała trzynaście lat, czuła się taka samotna, że udała się na barykady i zaczęła je drzeć paznokciami. „Tak nie można!” wołała. „Nie możemy zamykać wszystkich drzwi!”. Powstrzymali ją, naturalnie, ale ona jest uparta. Oczyma wyobraźni widziała miasto otwarte, miasto pełne świata, nowych ludzi, którzy by ją pokochali, i nowych słońc na niebie. Władała miliardem istot. Masz pojęcie, do czego jest zdolna samotna, przerażona i przeświadczona o swojej słuszności trzynastolatka? A ona tak bardzo tego pragnęła… Chciała powrotu imigrantów i w końcu — za pomocą traktatu i pióra, pod okiem rekiniego generała — otworzyła jedną, jedyną drogę. A potem czekała dwadzieścia lat, zanim ktoś na nią wkroczył. Wszystko, co zrobiliśmy i co nam zrobiono, wydarzyło się z powodu jednej samotnej dziewczynki. Niektórzy z nas twierdzili, że powinniśmy cieszyć się z łaski, która na nas spłynęła: jedno z nas nie jest już samotne. Wierzyliśmy w to, dopóki nie zjawiła się Amaya Sei.
Читать дальше