Kiedy czarna noc wśliznęła się do środka przez wysokie okna, mały chłopiec zszedł bezszelestnie po schodach i wziął Casimirę za rękę. Na szyi miał zawiązaną szeroką niebieską wstążkę, jak dziewczęcą kolię, tylko szerszą i ciaśniejszą, on sam zaś był uroczy, ze ślicznym rumieńcem na bladych policzkach i nadzwyczaj stosownych pantoflach na drobnych stópkach. Potrząsnął nią i obudził, delikatnie, z troską.
— Zbudź się, Casimiro — powiedział. — Zbudź się.
Uśmiechnął się do niej uśmiechem doskonałym, wyrażającym ideał technicznej precyzji, jakby od ośmiu lat ćwiczył go przed okrągłym lusterkiem.
— Nie mam imienia… — Zawahał się. — Nie mogę więc ci się przedstawić, ale byłbym twoim dziadkiem, gdyby nie moja niezdarność, która sprawiła, że przychodząc na świat, potknąłem się o własną matkę.
Casimira nie odpowiedziała.
— Mam dla ciebie pokój — powiedział dom i zarumienił się chyba nieco bardziej niż chłopcom wypada.
* * *
Niebo jest podziurawione gwiazdami. November wciąga do płuc pachnący zielem laurowym i zielonym kardamonem wiatr Palimpsestu. Ma na sobie wściekle granatową sukienkę od Aloysiusa; zimny powiew przyprawia ją o gęsią skórkę na brzuchu. Pawie pióra ocierają się o jej ramię. Dookoła piętrzą się pająkowato chude domy przy Krasnozłotej, tak wysokie, że długie szale chmur przesłaniają ich wierzchołki. Chciałaby zadrżeć, ale nie może się na to zdobyć. Z każdego narożnika i balkonu szczerzą zęby gargulce, przez które pryska i chlapie stara deszczówka, gromadząca się później w podłużnych zbiornikach u stóp budowli. Mają drobne pyski myszy, jeży i oposów, lisów, szczurów i ślepych, węszących kretów. Pyski te, zniekształcone jak to zwykle u gargulców bywa, wyzierają spomiędzy zawijasów kamiennych liści i oblizują ostre ząbki, ale jej wydają się takie słodkie i milutkie, że na środku ulicy wybucha śmiechem. One zaś uśmiechają się jeszcze szerzej na swoich podniebnych grzędach.
Tak, myśli sobie. Udało się. Jestem tutaj.Opłaciło się. Przybycie tu byłowarte i rudowłosej nieznajomej, i chłopca, którykocha swoją siostrę. Byłowarte ich wszystkich.
Pszczoły jednak niecierpliwią się jej satysfakcją. Ciągną ją w stronę drzwi tak ogromnych, że nie od razu do niej dociera, że stanowią one część tylko jednego domu. Olbrzymia lwia łapa wyznacza ich środek. Kładzie na niej dłoń, jakby ostrożnie pozdrawiała bestię, do której łapa z pewnością należy. Pszczoły krzyczą. Krzyk pszczół może wyrażać tylko jedną z dwóch emocji: radość albo gniew; w małych ciałkach nie ma miejsca na więcej odmian krzyku. Manekin w lawendowym garniturze obejmuje jej talię buczącymi rękami. Drzwi otwierają się zamaszyście, jakby ćwiczyły ten ruch co najmniej od dziesięciolecia.
Zaraz przy wejściu, wśród gęstych paproci i zbyt licznych stojaków na parasole, stoi kobieta w surowej sukni jaką mogłaby nosić guwernantka — czarno-zielonej, długiej, pod szyję. Na wysokości obojczyka suknia jest spięta dużą miedzianą zapinką w kształcie osy, a w pasie przewiązana długim, błyszczącym, również miedzianym pasem, czy raczej łańcuchem maleńkich pudełek, które okalają szczupłą talię i opadają z boku na podłogę jak posupłany sznur mnisiego habitu. Kręcone włosy kobieta upięła wysoko, pomysłowo; mają bardzo spokojny zielony odcień, głębszy niż morska woda czy szmaragdy, stonowany, stosowny i idealnie dopasowany do koloru jej oczu. Trzyma za rękę chłopca w stroju francuskiego książątka, z niebieską wstążką na szyi. Chłopiec chowa się za jej obszerną spódnicą i stamtąd zerka z zaciekawieniem na gościa.
Pszczeli manekin podchodzi z entuzjazmem do kobiety, ujmuje ją pod brodę i zwraca jej twarz ku sobie. Kobieta składa na pszczelim obliczu gorący pocałunek, przekrzywiwszy głowę w klasycznej pozie kobiety uwiedzionej. Znaczącym gestem manekin daje znać November, po czym rozpływa się rojem pszczół, który rozprasza się po domu. Z garnituru od Aloysiusa zostaje zmięta kupka materiału na nieskazitelnie czystej podłodze.
— Podoba mi się twoja sukienka — rzuca kokieteryjnie kobieta.
— Aloysius ją uszył — odpowiada November. Nie przychodzi jej do głowy nic lepszego, nic mądrzejszego, nic bardziej pasującego do stojącej przed nią nieznajomej. Coś ściska ją w gardle.
— Ach, wiem, wiem o tym. Mam kilka jego sukien. Ma niepowtarzalny styl.
Długo milczą. Odległy zegar oznajmia szeptem godzinę.
— Wiem także dlatego, że to ja ci ją kupiłam — odzywa się w końcu zielonowłosa. — Na prezent.
Rumieniec na jej policzkach jest tak intensywny, że stojąca przy samychdrzwiach November czuje bijące od niego ciepło.
— Czym sobie na niego zasłużyłam?
— Cóż… — Kobieta wbija wzrok w podłogę. — Jakiś czas temu moje pszczoły ogromnie się ożywiły. Zaczęły tańczyć i wyśpiewywać czyjeś imię, powtarzały je w kółko, nie mogłam przez nie spać. Królowa poprosiła o audiencję, pozwoliłam więc jej usiąść na płatku mojego ucha. Pocierając odnóżami o siebie wyjaśniła mi, że pszczoły zakochały się w pewnej imigrantce pachnącej kolcolistem i pyłkiem hibiskusa. Były przy tym przekonane, że owa nieznajoma potrafi odwzajemnić ich uczucie. Zarazem wierzyły niezachwianie, jak wszystkie dzieci, że ich matka także pokocha obiekt ich pszczelich westchnień.
— Jesteś ich matką?
— Jestem Casimirą. Równie dobrze mogłabym odpowiedzieć po prostu: tak.
— Cieszę się, że tak usilnie wzbraniałam się przed powrotem tutaj, Casimiro. Mogłabym nie trafić na dziewczynę z wyrysowanym na brzuchu twoim domem.
Taksujące spojrzenie Casimiry prześlizguje się po November, która w przepysznym stroju sama czuje się jak dziecko.
— Suknia na razie ujdzie. Następnym razem będę lepiej wiedziała, w czym ci do twarzy.
— Jak to ujdzie?
— Zabieram cię do opery. Jak inaczej miałybyśmy się lepiej poznać? Musisz być stosownie ubrana. Moda niezbyt mnie interesuje, ale suknia jest jak żagiel: jeśli chcesz się gdziekolwiek dostać, musisz nieść ją przed sobą: olbrzymią, oślepiającą, wydętą.
Łzy napływają November do oczu.
Moja suknia, myśli. Mój żagiel.
Casimira podchodzi bliżej po poprzecinanej żyłkami kwarcu posadzce, bierze szczupłe dłonie November w swoje i nachyla się ku niej, żeby otrzeć się policzkiem o jej policzek: niczym dwie niedorzeczne wiktoriańskie damy, zbyt przyzwoite, żeby się pocałować. Stoją tak dłuższą chwilę i dopiero gdy ta chwila się ulatnia, chłopiec ostrożnie, nieśmiało dotyka długiej granatowej sukni November.
Casimira cofa się i podciąga luźny koniec paska, jak rybaczka wyciągająca łup z wody. Otwiera trzecie pudełeczko od końca i wyjmuje z niego pierścionek z misternie wykonanym oczkiem z mołdawitu. Oczko ma kształt pszczoły. Wsuwa go na palec spierzchniętej ręki November, po czym — wstrzymując oddech z wahaniem i podnieceniem, którego nie jest w stanie ukryć — odwraca go kamieniem do wnętrza dłoni. Kiedy się rumieni, znów bije od niej żar jak z pękniętego pieca.
* * *
Palce Casimiry muskają dłoń November, gdy wiozący je terkoczący powóz sunie po gładkim torze z brązu. Pojazd nie wymaga zaprzęgu (jak wyjaśnia Casimira, pociągowe czaple i lamparty z przyciętymi ogonami są dobre dla tych, których nie stać na szynową taryfę przewozową), ale lejce i tak sterczą sztywno w przód z ozdobionego nefrytem powozu — ot, taki ukłon w stronę tradycji. Latarnie uliczne zlewają się w oczach November w ognistą wstęgę, gdy powóz oddala się od ogromnego domu i ulicy Krasnozłotej, omijając bursztynowe cienie, które wyznaczają dozwolone dla niej rejony Palimpsestu. Pojazd przechyla się, gdy skręcają w pobliże bulgotliwego ujścia spienionej, białej rzeki, pomiędzy stłoczone na jej brzegach rozpadające się domki, a potem zatrzymuje się przed jakąś podupadającą budowlą o jedenastu wybitych oknach i jedenastu wciąż jeszcze oszklonych. W środku jest ciemno.
Читать дальше