— To prawdziwy świat, November. Komuś takiemu jak ty trudno to zapamiętać, ale ja chętnie pomagam ludziom. Tobie też chcę pomóc. Chcę, żebyś tu wracała. Obiecaj mi, że wrócisz. Że nie każesz mi znowu czekać.
November otwiera szeroko oczy. Wzrokiem szuka noża.
— Ja… postaram się…
— Pomogę ci dostrzec prawdziwą naturę rzeczy. Zobaczysz ją prędzej niż masy zagubionych, zbłąkanych głupców, którzy naprzykrzają się moim szczurom. Zobaczysz ją równie wyraźnie jak widzą ją moje pszczoły. Będzie ci łatwiej. Skończą się nudne kryzysy egzystencjalne. Kiedy znów zjawisz się w moim domu, nasze stosunki będą bardzo zaawansowane.
Casimira ściąga prawą rękawiczkę, palec po palcu, i zawiesza ją sobie na szyi jak stułę. Stanowczym gestem chwyta nadgarstek November i do gładkiej, zimnej podłogi przyciska jej dłoń z dwoma palcami złożonymi jak do błogosławieństwa. Niewiele brakuje, żeby pociągnięta w dół November się przewróciła, ale udaje jej się nie stracić równowagi. To sen, więc nic nie może się jej stać; jest tego pewna. Prawie pewna. Zamyka oczy i uspokaja ciało, zatapiając się w uścisku Casimiry.
— Mam dla ciebie pokój — szepcze Casimira tak cicho, że November ledwie wyławia jej słowa z powietrza, po czym bierze zamach nożem i jednym długim cięciem odcina jej dwa palce.
Troje ludzi krzyczy i osuwa się na kolana, ściskając obolałe palce — a potem ból nagle znika, a oni tylko kręcą głowami i brną dalej w noc, niczego nie rozumiejąc.
Oleg płynął ku jawie wbrew swojej woli, walcząc z nurtem świadomości.Głos Gabriela werżnął się w jego sen jak nóż:
— Jest kawa. Pijesz czy nie?
Ciężar rzuconych zwiniętych w kłębek dżinsów do reszty otrzeźwił Olega. Gabriel patrzył na niego wilkiem znad skraju kubka, dumnie głoszącego potęgę Denham Steel.
— Tak czy inaczej, chcę, żebyś jak najszybciej sobie poszedł — dodał beznamiętnie.
— Co się stało?
Gabriel spiorunował go wzrokiem i wylał resztkę paskudnej, gęstej, czarnej brei do zlewu.
— Nic, po prostu nie lubię mieć rano towarzystwa. Idź sobie, proszę.
Oleg bez pośpiechu się ubrał. Miła często patrzyła, jak się ubiera, wiedziona jakąś niejasną antropologiczną ciekawością. Teraz też czuł się podobnie, mając na sobie lodowate spojrzenie Gabriela. Zapiął pasek przy spodniach i skrzywił się. Ręce zalatywały mu trochę kondomami i lubrykantem; ten zapach kojarzył mu się z rzeczami, których chyba nie powinien był robić. Ale co się stało, to się nie odstanie.
To było głupie. Polubili się, było im ze sobą dobrze; widział to potem w twarzy Gabriela, kiedy ten zasypiał z twarzą na jego piersi. Razem łatwiej byłoby im znieść samotność. Co takiego zrobił?
Zebrał narzędzia i gotowy do pożegnania stanął przed architektem, który z zaczerwienionymi, rozbieganymi oczami wyglądał na wstrząśniętego.
— To tylko sen, prawda? — powiedział Gabriel oskarżycielsko, bez cienia wątpliwości, kto jest winny.
Tak, tylko sen — sen, który ich połączył i zamanifestował mu się na brzuchu. Fioletowy jak krwiak. Oleg wziął głęboki wdech. Ostatni wysiłek.
— Nawet gdyby to była jawa, Gabrielu, to jaka to różnica, czy odbijasz zegar tu, czy tam? Lepiej się czujesz, serwując potrawę ze słonia bogaczom, którym nie możesz nawet spojrzeć w oczy?
W nieszczęśliwych oczach Gabriela wezbrały łzy.
— Och, Oleg… Ty nie rozumiesz. Tutaj nic nie ma znaczenia, wszystko jest takie… przypadkowe. Mężczyźni, kobiety, domy, urlopy, kolacje, ulice. Wszystko jest płaskie, jakby rzeczywistości brakowało jednego wymiaru, głębszego niż głębia. Wymiaru rytualnego. A tam… tam wszystko ma sens. Nawet kolacja. Nawet zegar do odbijania godzin pracy.
Gabriel roześmiał się i zaraz potem zakaszlał chrapliwie, jakby dławił szloch. W końcu wziął się w garść. Miał ciemne sińce pod oczami i był tak wychudzony, jakby od wielu dni nie jadł w tym świecie.
— Wyjdź — powiedział półgłosem, skubiąc jakiś niewidzialny paproch na plastikowym blacie. — Proszę, po prostu wyjdź.
* * *
Oleg zamknął za sobą drzwi na zamek, sumiennie przestrzegając przeznaczenia kluczy, i wyszedł na śnieg.
* * *
W swoim mieszkaniu nikogo nie zastał.
Ludmiła często wychodziła w swoich — właściwych dla duchów — sprawach, toteż nie zmartwił się specjalnie, kiedy nie przywitała go w progu, nie patrzyła, jak parzy herbatę, nie moczyła stołu bosymi stopami. Odczuwał jednak zaskakującą i nieprzyjemną potrzebę płaczu, a dawno już oduczył się płakać bez Ludmiły. Wróci. Posmarował masłem zimną kromkę chleba i ugotował jajko. Miał gęsią skórkę na karku. Gabriel nie widział drugiej połowy jego snu, nie znał jej, nawet się nie domyślał. Jakaż ona była realistyczna. Jaka oschła. Jaka cielesna.
Oleg rozumiał umarłych, tak mu się przynajmniej wydawało. Został przez nich dobrze wychowany i wytrenowany. Znał ich jutrznie i nieszpory. Bywał w ich mieście, jeździł ich pociągami. Widział Manhattan takim, jaki był naprawdę, ponieważ siostra dawno nauczyła go rozpoznawania znaków szpecących ten konający świat jak wypalone plamy starą żarówkę.
Snów jednak — w przeciwieństwie do śmierci — nie posiadł na własność. Rzadko je pamiętał, rzadko się nimi przejmował. W porównaniu z jego siostrą i miastem wydawały się małe i wątłe. A to drugie miasto, miasto Gabriela… Ono się nie liczyło. Ludmiła była tam, Ludmiła była tutaj. Dlaczego nie? Nic tak nie błyszczało jak ona. Co za różnica, czy będzie naprawiał zamki w mieście ze szkła i kamienia, czy spacerował wśród obłąkanych bankierów nad brzegami mlecznej rzeki? Tu przynajmniej nie musiał kelnerować. Ludmiła była stałą. Jedyną stałą. Tło nie miało znaczenia. Gabriel tego nie rozumiał, nie mieściło mu się w głowie, że to nieważne, czy miasto jest prawdziwe, czy nie.
Ale Ludmiła nie wracała. Mijały tygodnie, minął miesiąc. Nigdy nie znikała na tak długo, nawet kiedy zakochał się w Polce z Brooklynu i postanowił w końcu odesłać siostrę. Czas się rozstać, myślał wtedy. Chciał się ożenić z tą Polką, która nie zrozumiałaby, dlaczego musi z nimi mieszkać martwa dziewczyna. Miła nie płakała, nie histeryzowała, w ogóle nic nie robiła — po prostu wymknęła się przez okno. Nie było jej dokładnie przez siedemnaście dni, które odliczał nacięciami na wewnętrznej stronie łydki.
Wróciła, kiedy przestał jeść, a Polka zaczęła się przymilać do jego lekarza.
— Czemu wróciłaś? — zapytał.
— Ktoś musi cię opatrzyć — odparła i wtuliła twarz w jego ramię.
Polka rzuciła go dla pracownika opieki społecznej, który codziennie przynosił jej kwiaty pomarańczy, i w końcu całkiem o nim zapomniała. Nie płakał po niej. Dostał nauczkę. Nigdy więcej nie próbował pozbyć się Ludmiły.
Teraz jednak upłynęło dwadzieścia siedem dni. Zaczął je zaznaczać w taki sam sposób jak poprzednio, brzytwą na skórze nogi — nie dlatego jednak, że czuł taki przymus, lecz dlatego, że chciał ją zwabić magią współczucia. Jeżeli wystarczająco się porani i znów będzie wymagał opatrunku, Ludmiła wróci.
Nie wracała. Czasem myślał jeszcze o Gabrielu, ale brzemię tej porażki całkowicie go przygniatało. Skupił się więc na pracy. Zaniedbał je — swoje klucze i zamki — w wirze szaleństwa dwojga bliskich i niezwykłych kochanków, ale to już zdarzało się wcześniej. Wybaczyły mu. Z frontowych drzwi przeznaczonego do rozbiórki szpitala nad Hudsonem wymontował ciężki mechanizm zamka i przeniósł go do małej sypialni, gdzie przechowywał swoje zbiory. Zamek emanował matową wrogością — nowo przybyły wśród tubylców. Oleg przynosił mu coraz to nowe klucze, z którymi mógłby się związać, zamek jednak odrzucał je wszystkie z dumnie zadartym pokrętłem, aż Oleg dał sobie spokój. Najstaranniej jak umiał wsłuchiwał się w każdy naprawiany zamek, szukał jego sekretnego jęku, szczęku i zgrzytu jego pragnień, ale nade wszystko nasłuchiwał cichego, zimnego głosu nawołującego go z coraz bardziej odległych drzwi. Teraz słyszał tylko ciszę i daleki Atlantyk. Miła nigdy przedtem go tak nie dręczyła. To nie było w jej stylu.
Читать дальше