Zaczął zaniedbywać dom. Miła nie zmyłaby mu za to głowy, ale kusiłoby ją, żeby jakoś to skomentować. „Jajko wystygło”. „Herbata zgorzkniała”. „Talerz się zakurzył”. Proste stwierdzenia, bez oskarżania, bez dobrych rad. Gdzież ona się podziała?
Przypuszczał, że zna odpowiedź na to pytanie. Widział ją tam, nad białą rzeką, w niebieskiej sukience. Jeśli nie było jej tutaj, musiała być tam; może tam właśnie się udawała, kiedy miała dość żywych. Może wyławiała sobie płaszcz z ulicy i przechadzała się pod palmami z tym niezwykłym śniegiem we włosach. Może miała tam kochanka.
Oleg też tam był. Z siostrą. Trzymał jej zimną dłoń, gdy siedzieli na żelaznej ławce. Widział krzywiznę jej ucha. Był tam, od tamtej pory bywał tam co noc, na brzegu białej rzeki, przemoczony jej wodami. A Miła co noc spoglądała na niego spod oprószonych śniegiem włosów i z rozczarowaniem kręciła głową. Odwracała się do niego plecami pod tuzinem księżyców i zagłębiała w ceglany tunel, a on nie mógł za nią pójść, po prostu nie mógł, nie miał wstępu do miejsc, w których się pojawiała. Bursztynowe cienie gęstniały i odcinały mu drogę. To było jak łamigłówka, której nie umiał rozwiązać. Nie nadążał za nią.
Nie był jednak aż tak tępy, żeby się nie domyślać, jak to działa. Dwa razy miał w ustach ciało kochanka lub kochanki — i dwa razy we śnie przeniósł się do tamtego miejsca. Nie wiedział tylko, jak znaleźć kogoś innego niż ta druga Ludmiła z lwią grzywą i szerokimi ustami, oraz chudy, delikatny Gabriel. A przecież na pewno byli jacyś inni. Musieli być. Wirus uwielbia towarzystwo.
Nie miał pojęcia, gdzie ich szukać. To był przypadek, wpadka, jak niechciane dziecko. Nie wiedział nawet, jak o tym mówić. A w sztuce niemówienia o rzeczach, na których się znał, osiągnął niezrównane mistrzostwo: Manhattan, Ludmiła, sekretne tęsknoty zamków, przenikliwy lament przeznaczonych im kluczy. Uspokajało go kolekcjonowanie rzeczy, które znał, i niemówienie o nich. Miasto po drugiej stronie snu — teraz musiał je dodać do listy. Za bramą z rogu… Z rogu, prawda? Przypomniał sobie fragment ze starej książki, którą uwielbiała jego matka. Chyba z Wergiliusza. To było coś o dalekich podróżach i morzu. „Do krain sennych wchód dwojaki: bramą z kości słoniowej i bramą rogową [2] Przeł. L. Siemieński.
”. W dzieciństwie przerażało go wyobrażenie olbrzymich wrót ze splątanych poroży.
To musiały być wrota Palimpsestu.
Przełknął nazwę miasta, choć na chwilę utkwiła mu w gardle, jak nieforemny cukierek przeciskający się przez wilgotną, różową przestrzeń. Wypowiadanie jej tutaj, w mieszkaniu, wśród tylu innych mieszkań, w których toczyło się życie, było trudne, niedorzeczne. Nie umiałby powiedzieć, skąd je zna, tak jak nie umiałby sobie przypomnieć chwili, w której nie wiedział, że tu jest Manhattan. Nowy Jork. Miasto po prostu było, istniało i tak właśnie się nazywało, ale nie miał pojęcia, co jest palimpsestowym odpowiednikiem Tunelu Hollanda albo Mostu Waszyngtona. Zawsze wydawało mu się to ważne, czy do miasta wjeżdża się przez most, czy tunelem; czy do góry, przez mgłę, na lśniące srebrzyście ulice, czy w dół, do podziemnego świata fioletowych cieni i eleganckich pucharów pełnych krwi.
Ale tamtemu miejscu, tamtemu drugiemu miastu, miastu Gabriela, brakowało klarownych drogowskazów. To było nieprzemyślane. Którędy należało do niego przybyć? Grzązł po kolana w rzecznym mule, podnosząc wzrok ku światłom.
* * *
Najłatwiejszą drogą, uznał. Siedział przy publicznym terminalu komputerowym w ogromnej, zdobnej w lwy bibliotece. Lampki z zielonymi kloszami wybrzuszały się przy biurkach, jakby na straży stały na nich żółwie. Powinien był pomyśleć o tym wcześniej. Ludzie w sposób naturalny tworzą sieci, roziskrzone pętle światła rozpostarte na całej powierzchni Ziemi. Ludzie aż się proszą, żeby ich znaleźć.
Zalogował się na strony trzech lub czterech serwisów społecznościowych, na których miał (najczęściej nieaktywne) konta, oraz do paru portali ogłoszeniowych, i wstrzymując oddech,wpisał tekst w puste, zapraszające, obiecujące powodzenie okienko:
Poszukuję towarzyszy podróży do miasta Palimpsest. Tatuaże niewiadomego pochodzenia? Koszmary senne? Znajdź mnie. Proszę, znajdź mnie.
Gotowe, pomyślał. Dostatecznie niejasne, żeby nie kontaktowali się z nim ludzie niewiedzący, o co chodzi, a zarazem wystarczająco oczywiste dla tych, których prześladuje czarne znamię na skórze. No i napisane z klasą. Wysłał ogłoszenie na wszystkie swoje konta i poszedł do restauracyjki na rogu na połówkę kurczaka po grecku. Spałaszował go ze smakiem i jeszcze przez chwilę ogryzał kości.
Gdyby Miła tu była, pomogłaby mi to napisać, pomyślał. Wtedy brzmiałoby to lepiej, nie jak reklama mleczka do skóry. Gdyby tu była, nawet kurczak wydałby mi się słodszy.
Na pewno nie ogryzałby przy niej kości, bo to niejest miły zwyczaj. Ale niedługo ją znajdzie, a ona surowym tonem każe mu posprzątać w mieszkaniu.
Kiedy po kilku godzinach wrócił do terminalu z żółwiową lampą, w skrzynce odbiorczej zastał serię identycznych e-maili. Z niedowierzaniem wytrzeszczył oczy.
Post skasowany przez administratora.
Post skasowany przez administratora.
Post skasowany przez administratora.
Post skasowany przez administratora.
Post skasowany przez administratora.
Post skasowany przez administratora.
Post skasowany przez administratora.
Pod spodem maleńką czcionką ktoś dopisał:
Przykro mi, brachu.
Oleg usiadł na skrzypiącym skórzanym fotelu. Łzy gniewu i frustracjinapłynęły mu do oczu.
* * *
Nie jest łatwo chodzić bez ubrania w grudniu. Nie w Nowym Jorku. Nie w czasie przelotnych zamieci, w których śnieg pędzi ulicami jak stare sny. Ziąb okazał się znacznie dokuczliwszy niż się spodziewał. Wgryzał się w niego maleńkimi kocimi ząbkami, a krew uciekała spod skóry w głąb ciała, byle dalej od wiatru. Ale on był uparty. Zdeterminowany. Jak ołowiany żołnierzyk. Co rano zdejmował koszulę i półnagi przechadzał się po placu, po którym spacerowało pół świata. Co wieczór wchodził do wanny wypełnionej gorącą wodą i siedział w niej tak długo, aż woda stała się zimna jak jego ręce.
Codziennie o dziesiątej rano skórę na torsie miał już białą jak ciało mięczaka, a znamię na brzuchu aż skowyczało czarnymi liniami, burząc się przeciw zmrożonemu ciału. Zachowywał się niedorzecznie, dramatycznie wyróżniał się z tłumu. Wybrał najbardziej oczywiste miejsce — Times Square, gdzie oślepiające światła były najjaskrawsze i gdzie prędzej czy później zaglądali wszyscy turyści. Prędzej czy później. Na tej monochromatycznej wyspie było to najbardziej martwe ze wszystkich miejsc ukochanych przez umarłych; jego zgnilizna odcinała się pięknym blaskiem od jej podłużnego szarego cielska jak grzyb albo ćma. Wszystko w tym miejscu miało swoją aureolę. Oleg też miał ochotę umrzeć, kiedy tak stał ze śniegiem i światłem na rzęsach, a szare dzienne niebo drwiło ze wszystkich tych neonów, stroboskopów i innych obiektów przynależnych nocy.
Wyglądał groteskowo, nieprzyzwoicie, ale na nic lepszego nie umiał się zdobyć. Tylko to potrafił: zdać się na łaskę siostry, na łaskę losu. Kimkolwiek był urażony administrator, z pewnością go nie lubił i był od niego sprytniejszy. Olegowi nie pozostało nic innego, jak tylko spacerować po mieście, przechadzać się wśród żywych, którzy stąpali także po ulicach umarłych, i pozwolić, by jego ciało samo zanosiło błagalne modły do wszystkich, którzy go zobaczą — administratorów i duchów; jedna z wielu reklam na Times Square, ogłuszająca i oślepiająca jak wszystkie inne, krzycząca: „Jestem tutaj, zabierzcie mnie, chcę tam pójść!”. W tym był dobry. Wiedział, jak iść prosto przed siebie i czekać, aż jakaś niewidzialna zjawa się o niego upomni. Przez całe życie nie szukał niczego, co nie byłoby kluczem albo zamkiem; tym mogli się zajmować inni ludzie, obdarzeni innym temperamentem. Miła sama przysiadała na jego łóżku, nie przywoływał jej żadnym mrocznym rytuałem, nie kreślił magicznego kręgu krwią, nie kupował jej obecności za astronomiczne sumy.
Читать дальше