— Nie! — Oleg zapalczywie kręci głową. — Nigdy!
— Hmm… — Ludmiła wyplątuje się z jego objęć i dłonią w niebieskiej rękawiczce przygładza suknię. — Cieszę się, że to sobie wyjaśniliśmy. — I nagle łapie go za przegub dłoni, z całej siły, aż jej paznokcie wrzynają mu się w skórę. Jej uścisk jest sztywny, kościsty. — Nie każ mi więcej czekać — syczy i wypuszcza jego rękę równie gwałtownie jak przed chwilą ją chwyciła.
Prowadzi go przez las, a on słyszy, jakby z bardzo daleka, cichy szum wiatru wśród bambusów. Niewiele brakuje, żeby ułożył się w pieśń, ale dźwięk nie utrzymuje się długo, a wiatr rozprasza się na małe, burzliwe wiry, zanim wybrzmi pierwszy wers.
* * *
Przy poczerniałym ze starości srebrnym pomoście stoi przycumowana rzemieniem łódka. Nie jest to gondola Gabriela, ale przypomina ją, jest podobnie smukła, a do tego obwieszona girlandami wodorostów i nagietków. Ludmiła wyciąga do Olega rękę, dając mu tym zapomnianym, dystyngowanym gestem do zrozumienia, że powinien pomóc jej wejść na pokład. Oleg podbiega do niej.
Rzeka jest gęsta i mleczna, tak jak poprzednim razem; śmietanka snuje się długą złotą wstęgą po jej powierzchni. Ludmiła siada sztywno na dziobie i spokojnie zaczynają dryfować w dół rzeki. Łódź trzyma kurs, mimo że Ludmiła nie steruje nią ani nie wiosłuje. Posyła Olegowi promienny uśmiech jak zawinięty w czerwony papier prezent.
— Zabiorę cię, dokądkolwiek zechcesz — mówi.
Oleg dotyka jej stopy swoją. Słodki jak miód wiatr nadaje jej skórze intensywny kolor; nigdy wcześniej jej takiej nie widział. Jest piękna, uświadamia sobie. Wypiękniała z wiekiem.
— Zabierz mnie tam, gdzie wyciągniemy się na długim łożu, owinąwszy sobie kolana kocem. Zabierz mnie tam, gdzie zaparzę pachnącą dymem herbatę, którą z przyjemnością wypijesz; gdzie rosną cytryny, a oracze śpiewają o zmierzchu. Zabierz mnie tam, gdzie znajdziemy małe lusterko, przed którym się ogolę, i miskę z wodą, w której umyjesz włosy. W takim miejscu mógłbym chyba być szczęśliwy, tak mi się wydaje. Mógłbym ci się przyglądać, jak śpisz. Mógłbym gotować dla nas jajka i piec chleb.
— Tak mało chcesz.
— Wcale nie mało.
Przez następną godzinę milczą. Lisy z parasola łapią przelatujące w pobliżu muchy i jętki, miażdżąc w zębach ich skrzące się jak klejnoty ciała. Na jednym brzegu rzeki piętrzy się olbrzymi Palimpsest. Wieże i gigantyczne przypory skrzą się światłem wiszących latarń, a w głębokich wąwozach pomiędzy nimi polują jazgoczące sokoły. Po drugiej stronie, z zielonkawego błocka wyrastają małe miasteczka, zmętniała rzeka gęstnieje na płyciznach, a wygładzone boje podwodnych sieci unoszą się sennie na żółtawej wodzie.
— Spójrz na te brzegi, Oleżka — odzywa się w końcu Ludmiła. — Spójrz, jak blask księżyca kładzie się na domach i wieżach.
Splątane białe budynki śpiące na prawym brzegu są zdeformowane jak sękate kości; wiele z nich jest na wpół zburzonych, a osypujący się z nich pył zasila rzekę. Jest wśród nich jakaś katedra; na jej dachu samotny mnich dmie w długą czarną trąbę. Księżycowa poświata jest tutaj — i tylko tutaj — jaśniejsza niż światło dnia. Rzeka kryje się w cieniu. Ze zrujnowanych domów wyczołgują się mężczyźni i kobiety. Nad głowami trzymają duże słoje, długie włosy spływają im po plecach na ziemię. Kiedy światło księżyca wypełnia słoje, muskularne kobiety zamykają je mosiężnymi pokrywkami i zakręcone odstawiają na półki, gdzie stoją ich już długie rzędy.
— Była kiedyś wojna… — mruczy Miła. — Zaczęła się tutaj, dokładnie w tym miejscu. Nie tak dawno.
— Jak w takim miejscu mogła wybuchnąć wojna?
Ludmiła wzrusza ramionami i spuszcza wzrok.
— Wojna najbardziej kocha te miasta, w których dachy porasta darń, a drzewa rodzą jabłka, zwłaszcza jeśli zamieszkują je przedsiębiorcze kobiety, biorące sobie kochanków o śniadych, mocnych grzbietach. To właśnie było takie miasto, zdrowe i jędrne, rozpostarte na brzegach Albuminy. Przed Casimirą i jej rydwanami, przed pożarami, przed pojawieniem się jadowitych ciem o ohydnych skrzydłach. Tutejszy cydr był tak mocny, że jeden jego łyk zwaliłby cię z nóg.
— Kim jest Casimira? Co tu się stało? Jaki był koniec?
Jednakże oblicze Ludmiły znika w cieniu, jakby zmagała się z jakimś osobistym żalem, którego Oleg nie jest w stanie dosięgnąć. Zamiast tego jak dobry brat i kochanek kładzie głowę na jej podołku i obejmuje ją za kolana. Łódź się chwieje, ale po chwili stabilizuje się i w całkowitej ciszy mija żałobne miasto. Ostatni słoik zostaje szczelnie zakręcony. Księżyc gaśnie. Nad rzeką zapada głęboki mrok, gwiazdy zaczynają drżeć. Ludmiła z roztargnieniem gładzi go po włosach.
— W krainie umarłych… — przemawia w końcu, a jej głos, czysty i chłodny, niesie się daleko po wodzie. — W tym nieszczęsnym kraju chłopiec, który zmarł na gorączkę, chciał się zatrudnić w fabryce amunicji. Udał się więc do dzielnicy zamieszkanej przez poległych w boju i wybłagał u nich kule, od których zginęli, a które od tej pory nosili ze sobą w blaszanych puszkach z drugim śniadaniem. Tylko jedna dziewczyna nie chciała mu oddać swojego pocisku…
— Ludmiła? — przerywa jej półgłosem Oleg. — Dlaczego teraz już woda nie kapie ci z ust, kiedy mówisz?
Ludmiła milczy. Jej dłoń na jego skroni nieruchomieje.
— Nie pytaj mnie o to, Oleżka. Na razie o tym nie myśl.
— Jak chcesz, Miła.
Chmury zakrywają gwiazdy i z długiej białej rzeki znikają ostatnie resztkiświatła.
Nerezza tuliła głowę Ludovica. Czyniła to niezdarnie, nie będąc z natury opiekuńczym gołąbkiem; nie przywykła pomagać mężczyznom u siebie w łóżku ani w kuchni, mężczyznom spragnionym przenikliwego warkotu elektrycznego młynka do kawy, dopraszającym się o wrzątek, potrzebującym jej. Podjęła jednak odważną próbę, tak jak inna kobieta mogłaby z grzeczności przełknąć ostro przyprawioną potrawę.
— Pij, Ludo. Musisz to wypić.
Odwrócił się od niej. Bał się, że zwymiotuje.
— Lucia… — jęknął.
Nerezza przewróciła oczami.
— Tak, Lucia. Wiem. Ale i tak masz pić, kiedy każę.
Ludo wypił. Kawa była gorzka, mocna, mroczna i słodka. Lucia często mu rozkazywała, bo tego właśnie potrzebował. Jej polecenia były mu niezbędne do życia. Często zapominał, że powinien jeść, nawet kiedy spóźniał się z oprawieniem książki, której piękno w dodatku miażdżyło mu pierś. Kiedyś musiała mu siłą zacisnąć palce na łyżce, kiedy pracował nad niewybaczalnie opóźnionym nowym amerykańskim wydaniem Bukolik. Nie znał smaku zupy marchewkowej ani chleba; Lucia próbowała ich za nich oboje.
— Jeżeli rozpłaczesz się u mnie w domu, wezwę ochronę — ostrzegła Nerezza.
— Nie rozumiem…
Otworzył oczy i zobaczył pokój zalany słonecznym blaskiem. Ze względu na skąpe umeblowanie pomieszczenie wydawało się jaśniejsze niż w rzeczywistości. Miał wrażenie, że zdezorientowane słońce — nie wiedząc, jak się zachować wobec braku sofy, której kolory mogłoby wypalić, i zasłon, przez które mogłoby przeświecać — eksplodowało bezradną supernową na środku salonu. Znowu jęknął. Głowa wibrowała mu jak dzwon po uderzeniu.
— Naprawdę? Wiem, że nie mieści ci się to w głowie, że zmagasz się z tym jak Jakub z tym swoim aniołem, ale musisz zrozumieć, że ona tam jest. Sam widziałeś. I jest bezpieczna. Nie musisz już się o nią martwić.
Читать дальше