Teraz zaś brnął w śniegu, wiatr chłostał jego skórę, a ból przenikał go na wylot.
— Tęsknię za tobą, Miła. Idę do ciebie najszybciej, jak umiem — szeptał.
Kobieta z rękami wciśniętymi głęboko w brązowe kieszenie usunęła mu się z drogi, odskoczyła przed półnagim szaleńcem mamroczącym coś pod nosem. Nawet na nią nie spojrzał. Chciał pokazać, że jest godny zaszczytu. Tak to się robi: obnażasz brzuch przed bestią, mężnie znosisz próby i wszystko układa się jak należy. W nagrodę otrzymujesz skarb. Albo miecz. Albo kobietę. Nagroda jest twoja nie dlatego, że kogoś pokonałeś, ani nie dlatego, że twoje ciało było twarde i nieugięte, ale dlatego, że od samego początku byłeś jej godny. Próby i bestia były potrzebne tylko po to, żebyś mógł poinformować świat, że ci na niej zależy, i żeby świat na swój surowy sposób, twardy jak kości i wydrążone góry, mógł sprawdzić, czy twój zamiar jest szczery.
A jego zamiar był szczery. Oleg obserwował mijających go ludzi, widział, jak ich spojrzenia ześlizgują się na jego napiętnowany brzuch i załamujące się na nim ostro ulice, zanim znów podniosą wzrok i spojrzą mu w oczy. Przepełniał ich strach, wielu było o włos od wezwania policji, ale on szedł dalej, z godnością, jak szlachetny rycerz. Zamierzał dostać się do miasta przez tunel. Prędzej czy później musiał go zobaczyć ktoś, kto ukrywa podobną mapę we włosach lub na podeszwie stopy. Wtedy zejdą się, tak jak wcześniej zeszli się z Gabrielem, a przed nim z Ludmiłą, i świat pokiwa w zadumie głową.
Biczował się w ten sposób przez piętnaście dni.
Tysiąc razy, zanim naprawdę się to wydarzyło, wyobrażał sobie dotyk ciepłej dłoni na plecach — wyobrażał to sobie tak często i tak intensywnie, że kiedy ktoś faktycznie go dotknął, ledwie to poczuł. Dłoń była drobna, a on przemarznięty. Spojrzał na nią z góry — na kobietę o krótkich kasztanowych włosach, chłoszczących jej twarz jak sztormowe fale. Była mało kobieca, niepozorna, niska; miała lekko skośne oczy. Futrzany kołnierz osłaniaj jej wysokie kości policzkowe, boleśnie zaczerwienione od wiatru.
— Nie musisz tego robić — powiedziała, omiatając go spojrzeniem łagodnym jak pocałunek świętej. Schyliła przed nim głowę i przygładziła włosy. Było na karku. Czarne, lśniące, na gęsiej skórce. — Oto jestem — dodała. — Przybyłam.
Nogi się pod nim ugięły. Osunął się na kolana. Łzy popłynęły szybciej niżby chciał, niepowstrzymane i nieschludne; nie mógł złapać tchu, ścigał go bez powodzenia, aż zachłysnął się zimowym powietrzem, przyciskając targaną zawrotami głowę do ciała kobiety w takim ścisku, że tłum stał się murem i zostali sami.
— Obserwowałam cię. Od dziesięciu dni cię obserwuję, od rana do wieczora, z tamtego okna. To moje biuro. Byłam ciekawa, jak długo wytrzymasz. Wypiłam chyba z tysiąc kubków herbaty. Skończył mi się cukier. Ty ciągle wracałeś, a ja nie potrafiłam ci przerwać, takie to było piękne. I takie okropne. Widziałam, jak pękają ci spierzchnięte wargi. I jak powiększa się rana na skroni. — Wsunęła mu palce we włosy. — To było jak obserwowanie narodzin. Byłeś aniołem, najprawdziwszym aniołem o groźnym imieniu, jak w Biblii. Bez piór, bez światła, tylko okrutny upadek w mrok. Ręce trzęsły mi się przy piciu herbaty przez dziesięć dni, zanim doszłam do wniosku, że jednak cię chcę. Dla ciebie chciałam powstrzymać wiatr i śnieg, osłonić ci głowę rękami. Dlatego jestem. Przybyłam. Mam na imię Hester i przyszłam po ciebie.
Wczepił się w nią i wstał, wspiął się po niej jak po skale; pocałował ją, wgryzł się w jej ciepło. Pod naciskiem jego zębów wezbrała krew w jej wardze, gorąca i czerwona pomiędzy ich ustami.
— Jestem tutaj… — wykrztusił. — Zabierz mnie. Chcę odejść. Gdziekolwiek. Jak najdalej. Proszę.
Hester zaprowadziła go, jak żebraka, do pociągu, którego później nie pamiętał. Pojechali daleko na północny skraj wyspy, do mieszkania, które ledwie widział, wciąż oddzielony od świata ścianą zimna, żalu i rozpaczliwej potrzeby. Tak bardzo jej pragnął, że przez chwilę obawiał się, że stłamszony, czerwony, wrzeszczący, uwięziony w zmrożonej skorupie łokci i kolan po prostu wyjdzie ze swojego ciała i wniknie w nią, wgryzie się w ten drugi organizm. Pocałował jej szyję w miejscu, gdzie była czarna jak po odmrożeniu, ugryzł ją, przycisnął twarz do skóry, zamknął oczy i chwycił ją za biodra, chcąc ją przyciągnąć bliżej niż dopuszcza to anatomia, wchłonąć jej ciepło, jej tchnienie słodkie jak herbata z mlekiem.
— Zaczekaj — wysapała. Dżinsy miała już rozpięte, bluzkę podwiniętą na brzuchu. — Już tak dawno… Zaczekaj. — Przyłożyła dłoń do policzka. Oczy miała dzikie, błyszczące. — Tak dawno tego nie robiłam.
— Słucham? Myślałem, że jesteś… no, nie wiem… rutyniarką. Weteranką.
— Nie chciałam tego! — burknęła Hester. Przysiadła na kanapie o przetartym brązowym obiciu. — Nadal nie chcę. Powiedziałam „nie”; pamiętasz to słowo? Odwróciłam się plecami do tego wszystkiego.
Wyciągnęła szufladę niebieskiego stolika. Była pełna buteleczek w przydymionym pomarańczowym kolorze, kolorze zgasłych słońc. Podobne buteleczki Oleg trzymał u siebie w domu.
— Mam sześć leków na receptę, które mają mi zapewnić czarny, głęboki sen bez marzeń. Rozumiesz? Nie chciałam tego. Nie chciałam nigdy więcej oglądać tamtego miejsca. Zapuściłam włosy, żeby zasłonić znamię, i tak długo łykałam pigułki, aż miasto zniknęło. Minęły lata. Przestałam to robić. Bo można przestać. Do czasu, gdy widzi się na ulicy przemarzniętego anioła. Bo wtedy się myśli: „Nie, dość tego. Nie jestem za niego odpowiedzialna. Niech ktoś inny go weźmie, otuli długim płaszczem, rozgrzeje pocałunkami! Dlaczego nikt się nie zjawia? Dlaczego nikt nie przybywa?”. Ale nikt nie przybył. Nikt inny się nie pojawia, a anioł zamarza. Jest tak piękny, że sam wiatr mógłby się o niego upomnieć, chociażby po to, żeby ulżyć mu w samotności. Tylko że człowiek, który go widzi, też jest samotny i tłumaczy sobie, że anioł z pewnością jest godny.
Hester klęczała na kanapie, przechylona na jej rozdartym podłokietniku, wczepiona paznokciami w obicie i wpatrzona w podłogę. Mówiła chrapliwym, rwanym głosem. Oleg delikatnie głaskał ją po ręce, nie wiedząc, jak jej pomóc, aż złapała jego dłoń i w nią również wbiła paznokcie. Uniosła głowę, podstawiając mu się do pocałunku w przerażająco celowym akcie rezygnacji, i Oleg po prostu niezdarnie opadł na nią. Razem runęli na kanapę. Ich języki zetknęły się jak dwa twarde, wrogie byty. Jej piersi pod bluzką były małe i chłodne. Nie powstrzymywała go, kiedy ściągał z niej spodnie, kiedy obracał ją tyłem, żeby mogła na klęczkach oprzeć się rękami o rozłażącą się tapicerkę, ani kiedy rozsunął jej kolana i wepchnął się w nią, wciąż przemarznięty i roztrzęsiony. Nie poszło mu łatwo — była sucha, nieprzystępna; oddychała przez zaciśnięte zęby, gwałtownie, szybko. Jej wkład ograniczył się do tego, że mu nie przeszkadzała. Pigułki zagrzechotały w szufladzie, gdy wtulił twarz w jej kark. W końcu wyskoczył ze swojego ciała. Przytrzymała jego rękę opasującą jej talię.
— Nie chcę wracać — wyszeptała bezradnie.
Róg Kolendrowej i Ultramaryny
Na skraju południowych pustkowi miasta, tuż przed tym, jak Palimpsest rozpływa się w wymarłej pustyni, rośnie bambusowy zagajnik. Jest bardzo zielony i wysoki — tak bardzo, że włókniste korony krzewów giną w granatowych chmurach. Pośród zielonych jak wierzbowe witki pni kwitną szkarłatne tulipany, statecznie wypełnione deszczówką jak — w dobrych domach — filiżanki herbatą. Bambusy, niczym żelazna krata, oddzielają pustynię od miasta; nikt nie wie, jak wysoko sięgają, a już na pewno nie ja. I nie ty. Możemy jednak przychodzić tutaj i patrzeć na pustkowie, gdyż niezwykle przyjemnie jest czuć się ciepło i bezpiecznie, gdy na naszych oczach rozgrywa się dramat, nieprawdaż?
Читать дальше