Od tamtej pory przeczytała ją dokładnie dwieście siedemnaście razy, nie licząc tych prób, kiedy czytywała tylko fragmenty. Książka była właściwie tylko jednym ogniwem w długiej serii powieści dla dzieci, ale te pozostałe w ogóle jej nie interesowały: ojciec nie wygrzebał ich w ogromniastym katalogu i nie powiedział, że są o niej, a ona nie musiała się wspinać na szóste piętro, żeby je odszukać. W tym roku — z okazji trzydziestych pierwszych urodzin — przeczytała ją od deski do deski; czytała od świtu do świtu. Bohaterka miała na imię September, i November była przekonana, że w tym imieniu zawiera się sekretny przekaz dla niej od ojca i Hortense Francis Weckweet. Niewykluczone, że gdyby dziewczynka nazywała się inaczej, November nie przeczytałaby tej książki dwieście siedemnaście razy.
Pod jej powiekami obraz ojca z rękami pełnymi katalogowych fiszek, ułożonych w wachlarz jak karty pokerzysty, zmagał się z wizją płaczącego Aloysiusa, zawodzącego błagalnie:
— Daj mi spokój, proszę! Nie mogę tego znieść. Nie mogę znieść ciebie!
Złapała się za głowę.
Ja też nie mogę tego znieść, ale ta druga możliwość mnie przerasta. Nie mam niczego. Nie jestem odważną dziewczynką.
Mgła znad zatoki rozpływała się nad wzgórzami jak esencja herbaty w filiżance wody.
Nie jestem odważna, pomyślała November, ale mam sukienkę. Przynajmniej tyle. Mam sukienkę jak żagiel.
Otarła oczy i wyjęła z szafy skrawek pomarańczowego jedwabiu. Sczesała włosy w bibliotekarski kok, żeby nikt nie przegapił jej twarzy. Mapa ulic pałała triumfalnym ogniem na jej policzku. Odwróciła wszystkie pierścienie kamieniami na zewnątrz. Zabłysły jak rycerska rękawica.
* * *
Trwało to dziewięć nocy. Chodziła po mieście, piła obrzydliwie słodkie napitki i czekała. Wyniośli, modni ludzie gapili się na nią bez żenady, a jej skóra płonęła wstydem i determinacją.
Wytrwam na tratwie, aż powieje Zielony Wiatr, rozmyślała, cytując Weckweet i książkę swojego dzieciństwa. Moja sukienka to mój żagiel.
I rzeczywiście, w końcu powiał Zielony Wiatr, zrazu powoli i delikatnie, choć nie nastąpiło to ani w chromowanym barze, ani w dobudowanym skrzydle biblioteki. Zdarzyło się to, gdy zmęczona przedzierała się przez armię gołębi na Union Square, szła do samochodu, zamierzała przejechać z powrotem przez most i wrócić do domu, do Hortense Weckweet i tysiąca niedokończonych spisów.
Kobieta wyglądała, jakby pochodziła z bieguna północnego: jasnorude kędzierzawe włosy okalały duże, rumiane, wysmagane chłodem policzki. Wiatr tarmosił jej długi zielony szal. Nie była ładna, ale nie była też przeciętna. Nic nie powiedziała, lecz jej twarz wprost promieniała nadzieją i życzliwością, aż November poczuła ból w piersi. Kobieta podbiegła, ale zatrzymała się kawałek od niej; jej oddech mglił się w wieczornym powietrzu, w przenikliwej sinej bryzie typowej dla Zatoki o zmierzchu. Drżącymi dłońmi bez rękawiczek rozpięła granatową kurtkę o marynarskim kroju i dziecięcym gestem podciągnęła sweter. Miała je na brzuchu, tuż pod lewą piersią: na jej skórze czaił się cierpliwy pająk. Zerknęła na noszone przez November pierścionki, ujęła jej twarz w delikatne palce i pocałowała ją z żarliwością nowo narodzonego niedźwiadka ssącego matkę.
Róg Krasnozłotej i Korundowej
Na skrzyżowaniu Krasnozłotej i Korundowej stoi dom. Przez lata rozrósł się do tego stopnia, że zagarnął większą część obu deptaków, w górę aż do Dziewiętnastej i w dół do Szóstej. Przez luki, w których jego węgły nie dotykają ziemi, przynależny do niego ogród długim szmaragdowym łanem wylewa się na ulicę. Żebracy śpią w cieniu drzewek granatu, a ślady pojazdów zakrzywiają się z wdziękiem, wymijając natrętne plamy zieleni.
Z początku dom był małą sadzonką w sosnowym kubełku, z korzeniami owiniętymi muślinem i nasączonymi wodą różaną. Kupiły go trzy kobiety. Głaskały go po korze, żeby go uspokoić. Zakopały go w tajemnicy, mając księżyc za wspólnika, w miękkim gruncie ówczesnej Krasnozłotej. Było to przed epoką kolei (podziemnej i naziemnej) i niebotycznych wież, zanim na ulicach rozpanoszyły się plujące wodą gargulce o mysich łbach. Kobiety nosiły szare woalki i korony zestalowych kół zębatych. Znały się na rytuałach; wiedziały, jak się ubrać i gdzie ustawić. Później przychodziły co noc, karmiły dom i szeptały do niego. Przybywały bezszelestnie, przynosząc w kieszeniach słodkie drobiazgi: kostki cukru i jabłka, hiszpańskie dachówki i plasterki fałszywych Krzyży Południa, warkocze z własnych głów, kościane guziki, złote igły do szycia, piętki niedzielnych wypieków, wiśnie o pestkach ze stwardniałej melasy, kurki do kranów w kształcie męskich głów, mirrę i kadzidło, ług i whiskey, długie czarne pogrzebacze i dziecięce beciki, torebki i grzebienie, świąteczne ciasta, cykutę, herbatę cytrynową, szklane puchary, zarżniętą owcę, oraz — najważniejszy, choć wymieniony na końcu — smutny szary kształt jednego z ich synów, który udusił się własną pępowiną.
Czyje to było dziecko, tego nikt z nas rzec nie potrafi.
Wszystkie trzy kobiety miały na imię Casimira. W niczym im to nie przeszkadzało.
Dom — wykarmiony daleko ponad najśmielsze marzenia gzymsów i zawiasów okiennych — zaczął rosnąć tak szybko i z takim zapałem, że domy po obu jego stronach musiały zebrać swoje obszerne bagaże i, pociągając znacząco nosami, przeprowadzić się w inne miejsca, a on wypluwał kolejne błyszczące cedrowe ściany i okna z przydymionymi szybami; dachówki z brązu wysypywały się z klekotem z kominów jak spadające kamienie domina; z ziemi wyrastały ogrodzenia i zamaszyście zakręcone schody; długie korytarze rozpościerały ramiona, by udzielić schronienia chowającym się w nim dzieciom. Pokój za pokojem otwierały się jak kwiaty, każdy umeblowany w jednym kolorze, ponieważ dom był schludny z natury i lubił porządek. Na początek wypuścił osiem kondygnacji, ale co roku w porze żniw wyrastały następne. Dach wypiętrzał się, obrastał w nowe połacie, szczyty i wieżyczki. Nocami przechodnie słyszeli, jak zmieniający szaty dom nuci pod nosem niedorzeczne przyśpiewki, jak mała dziewczynka, która z zapartym tchem oczekuje rozpoczęcia festiwalu.
W końcu dom otworzył pokój w najwyższej wieży, największy ze wszystkich, jakie do tej pory wyhodował. Pokój był urządzony we wszystkich możliwych odcieniach szkarłatu, przez co, stając w nim, człowiek czuł się jak we wnętrzu bijącego, krwawiącego serca. A potem dom zamknął się na głucho i czekał, rosnąc powoli, jak zwykłe drzewo — jeden słój rocznie.
W następnych latach Casimiry miały zwyczaj przyprowadzać kolejne dziedziczki pod drzwi cudownego domu i przykładać ich drobne rączki do kołatki — cudnego drobiazgu w kształcie lwiej łapy. Przez wiele lat dom pozostawał cichy i uśpiony, obojętny na wdzięki młodych gości. Kiedy obecna Casimira skończyła osiem lat, również została zabrana pod dom. Jej matka wzięła jej niewzruszoną dłoń w swoją i przyłożyła ją do drzwi.
Pewnie już się domyślasz, co było dalej, bo z pewnością nie brak ci bystrości. Ja, naturalnie, wiedziałem, co się stanie, ale — jakkolwiek by na to patrzeć — przewidywanie przyszłości to jeden z moich koników.
* * *
Lwia kołatka zabrzmiała czysto i donośnie. Drzwi otworzyły się bezszelestnie, a potem zatrzasnęły gwałtownie za plecami dziecka, zostawiając jego rodziców na śniegu.
Mała Casimira znalazła się w ogromnym westybulu, u stóp schodów wyglądających jak piętro weselnego tortu olbrzymów. Po dłuższej chwili, z braku lepszego zajęcia zasnęła na miękko tapicerowanym fotelu koloru lawendy.
Читать дальше