Wskakuje do pociągu. Szczęśliwe drzwi zatrzaskują się za jej plecami i długa srebrzysta bestia wślizguje się w przechyle w tunel. Pasażerowie na peronie kręcą głowami i smętnie nakręcają zegarki.
* * *
Dudnienie powstające na styku wagonu z torem odbija się twardym, szczęśliwym rezonansem w kościach dziewczyny o imieniu Sei. Sei stoi w ciemności i po omacku szuka skórzanych uchwytów na poręczy, ale bez powodzenia. Rozlega się trzask grubej zapałki. Sei mruży oczy, oślepiona światłem czerwonej latarni. Wagon chybocze się lekko, delikatnie, jakby chciał ją ukołysać do snu. Ona jednak nie chce spać jeśli zaśnie, obudzi się, a tego by nie zniosła.
Ściany są wyłożone czerwonym jedwabiem. Przy rzadko rozrzuconych stolikach kulą się niewyraźne sylwetki. Słychać głośne siorbanie, jakby jadły zupę. Nieco dalej stoi wysoka kobieta w czarnym kimonie z nefrytowej barwy podszewką. Nie przewiązała się pasem, widać jej drobne piersi i szczupłe nogi. Jej pociągła twarz, pomalowana na czerwono od czubka brody po nasadę włosów, jest dziwnie kanciasta, jakby rozciągnięta ponad ludzkie proporcje. Jej usta rysują się zaciętą czarną krechą, włosy zachodzą na siebie falami jak opakowanie prezentu. Podchodzi, opuszcza czerwone powieki. Trzyma czarkę z herbatą. Herbata też jest czerwona i pachnie cynamonem. Kobieta kciukiem i palcem wskazującym sięga do swoich czarnych ust i spod języka wyjmuje grudkę opium, którą następnie wrzuca do czarki niczym kostkę cukru. Stawia czarkę na stole, na którym lśni już ozdobna europejska zastawa, i szybkim krokiem podchodzi do Sei. Obejmuje ją i rozpuszcza jej włosy, które okrywają je obie jak przecięty na dwoje akordeon. Szepcze jej do ucha:
— Ogromnie się cieszymy z twojego przybycia. Prosimy, przyjmij od nas strawę i napitki. Otwórz nasze drzwi, niech ci się spodobają nasze wagony. Jeśli to nie nazbyt natrętna prośba, chcielibyśmy stać ci się drodzy, ale jesteśmy cierpliwi i nie będziemy się narzucać.
Odsuwa się, pozostawiwszy czerwony ślad farby na policzku Sei. Sei kręci lekko głową. Ma półotwarte usta, nie posiada się ze zdumienia.
— Ale przecież… wiecie otym, że jestem tu tylko dzisiaj, jestem… nocną efemerydą.
Czerwona kobieta kiwa głową.
— Jesteśmy pewni, że odszukasz nas bez względu na to, w której części miasta się przebudzisz. Gdybyśmy myśleli inaczej, równie dobrze moglibyśmy uznać, że wagon może istnieć bez swojego pociągu. Należysz do nas, nasz dyniowy kwiatuszku, nasza łodyżko orchidei. Jesteśmy twoimi liśćmi, musisz na nas spojrzeć i powiedzieć, że jesteśmy zieloni. Że jesteśmy złoci.
Sei siada przy stoliku i zaciska palce na obco wyglądających utensyliach. Kobieta siada naprzeciw niej, zasłania kimonem swoją nagość. Jej szkarłatna twarz promienieje.
— Kim jesteś? — pyta Sei.
— Jestem Trzecią Szyną.
Sei parska śmiechem; jej głos niesie się metalicznym echem po wagonie,przeszkadza innym gościom.
— A nie wyglądasz. W dotyku też jesteś inna.
Trzecia Szyna się waha, czubki jej włosów aż skwierczą z podniecenia, jak naelektryzowane.
— Chciałam mieć ciało, więc udostępniono mi elementy składowe ciała, ale nadal biegnę tu w dole, pod tobą, milcząca, nieskończona, zabójcza. I kocham cię, Amayo Sei. Dla ciebie przyoblekłam się w to czerwone ciało i nalałam ci czerwonej herbaty. Tylko dla ciebie.
Dopiero teraz Sei zauważa, że po wagonie przechadzają się inne czerwone kobiety, obsługujące zgarbionych gości; one również upięły włosy w fale, włożyły maski i uczerniły usta, a teraz wyjmują grudki opium z ust, ale żadna — poza tą, która przedstawiła się jej jako Trzecia Szyna — nie jest naga pod kimonem, żadna nie pokazuje odsłoniętego ciała tym, którzy piją jej herbatę. Wszystkie noszą cztery warstwy szat przepasane szeroką szarfą ze sztywnego jedwabiu.
Sei przysłania oczy dłonią. Chciałaby, żeby to była prawda, żeby pociąg faktycznie mógł w ten sposób odwzajemnić jej miłość, ale jest realistką.
— Dlaczego miałabyś mnie pokochać, Trzecia Szyno? Jestem nikim, zwykłą konduktorką Kolei Japońskich. Mieszkam sama. Chodzę do pracy. Jadam kulki ryżowe. Nie jestem nikim szczególnym, nikim wyjątkowym.
Trzecia Szyna miesza palcem swoją stygnącą herbatę.
— Jesteś nam potrzebna. A naszym zdaniem na tym właśnie polega miłość. Na potrzebowaniu. Na braniu.
— Ale po co?
Trzecia Szyna wierci się niespokojnie na krześle, jak dziecko, które boi się, że pozwolenie na zjedzenie lodów może zostać za chwilę cofnięte.
— Nie mogłabyś po prostu pokochać nas takich, jakimi jesteśmy? — pyta błagalnie. — Bez zadawania tych niemądrych pytań? Tak długo na ciebie czekaliśmy. Nie chcemy wszystkiego popsuć długim wypytywaniem cię, prosimy o niewiele, tak niewiele. Będziemy dla ciebie dobrzy i będziemy ci dawali ładne rzeczy. Obiecujemy.
— Mówisz jak moja matka.
— Ona też może przyjechać, jeśli chcesz.
— To niemożliwe. — Sei parska śmiechem. — Nie żyje. A bilety w świecie podziemnym są wyjątkowo drogie, wiesz?
— Przykro nam. Powinno nam być przykro?
— Nie ma takiej potrzeby. To dawne dzieje. — Sei nie chce myśleć o Usagi, nie tutaj. To jest coś, co ma tylko dla siebie. — Popełniła samobójstwo — dodaje lakonicznie i nawet Trzecia Szyna chyba rozumie, że temat został zamknięty.
— Pojedziesz ze mną, Sei? Zgódź się, proszę.
Sei wpatruje się w swoją herbatę, jasną i krwawą. Zamyka oczy i wypija ją jednym haustem; krzywi się od ostrego smaku. Czuje, jak kulka opium zatrzymuje się na zębach. Nie połyka jej.
— Tak — mówi w końcu. Odstawia czarkę. — Ja też was potrzebuję.
Bierze Trzecią Szynę za rękę. Palce czerwonej kobiety są białe i gorące.
Rzeczy, które zaczynają się i kończą żalem: małżeństwo, żniwa, narodziny dziecka. Odjazdy. Powroty. Operacje. Miłość. Lament.
November wcisnęła się w szary kąt, mocno ściskając notatnik. Mieszkanie mężczyzny w koszuli koloru wierzbowych liści okazało się wręcz niewyobrażalnie osamotnione — tylko ten jeden kąt szeptał jej o żywych duszach. Wczołgała się w tę pustą przestrzeń, tuż przy jaśniejszym prostokącie przykurzonej, wyblakłej farby — duchu poprzedniego mieszkańca, nieukojonym cieniu nieistniejącego regału. Skuliła się w jego granicach, podciągając kolana pod brodę, tuląc je do swojej nagości. Przycisnęła policzek do zimnej ściany — poczerniały, palący policzek. Łza wśliznęła się pomiędzy jej skórę i tynk.
Młody mężczyzna spał spokojnie. Zielona koszula w odcieniu wierzbowych liści również spała, zapomniana, w małej kuchni. Książki leżały w stosach na cementowych cegłach. Był jeszcze płaski telewizor w imitującej kamień obudowie i para brązowych butów. November wsunęła się jeszcze głębiej w kąt. Tęskniła za pszczołami — swoimi własnymi i tymi ze snu. Martwiła się o roje jak prawdziwa matka; dla niej, królowej tylu istot, noc spędzona w mieście to niewybaczalne ryzyko.
— Nie zrobię ci krzywdy — wymamrotał z głową w beżowej pościeli. — Mogłaś zostać w łóżku. Tu jest cieplej.
— Nie jestem w tym dobra.
Wynurzył się spod przykrycia: smuga rozczochranych czarnych włosów i spłaszczone od snu policzki. Po omacku sięgnął po okulary.
— W zostawaniu w łóżku?
— W tym wszystkim. W kontaktach z ludźmi. Rano.
Zacisnęła wargi, blokując cisnący się jej na usta spis. Spisy były przeznaczone dla notatników, nie należało wypowiadać ich na głos. Powietrze mogło je zniszczyć, rozerwać na kawałki, pozbawić znaczenia. Były kruche i delikatne, jak pszczoły. Jak pajęczyna. Pociągnęła nosem i otarła twarz. Zawsze uważała, że mężczyźni są trudni; stare, siwe ptaki siedzące na gałęzi, z wielkimi oczami i ostrymi ustami. Przeżuwali cię i przeżuwali tak długo, aż nie zostało nic ciekawego.
Читать дальше