Patrzył na nią, podparłszy się na łokciu. Obserwował ją nawet wtedy, kiedy wciągnął ją na siebie, przyglądał się jej w taki sam wyrachowany sposób, w jaki sowa przygląda się nornicy: ucieknie? Zacznie krzyczeć? Jak będzie smakować? Ile takich jak ona chowa się jeszcze w trawie?
— Jesteś taka nowa… — wydyszał jej w obojczyk. Oparł jej kciuki pod piersiami, pozostałe palce rozcapierzył na plecach. — Taka nowiutka.
Ona też go obserwowała. Z dystansu, z wielkiej wysokości, z ogromnego oddalenia. Poruszała się mechanicznie, zagryzłszy mocno wargi. Nie doszła; nie chciała. Nie zachwycił jej: nie miał niebieskich oczu ani rodowodu w sercu, nie pochodził od proroka, kalifa ani pomocnika nauczyciela. Nawet się nie przedstawił, tak bardzo mu się spieszyło, żeby dotknąć jej twarzy i powieść palcami po wyrysowanych na niej ulicach, żeby wrócić do tego domu jak szary bohomaz, do leżącego na podłodze materaca bez stelaża. Jego długi, osnuty czernią, zwężający się na czubku palec wsuwał się w nią i wysuwał, jakby całe miasto mogło ją tak po prostu wydymać.
Opowiedział jej o tamtym miejscu, powiedział, jak się nazywa i jak się tam dostać, zwabił ją obietnicą miasta, które zapamiętała małymi przebłyskami, jak po eksplozji supernowych. Jak sen, który nie był snem.
To wystarczyło, dla czegoś takiego warto było ścierpieć go w swoim ciele. Uwierzyła mu — uwierzyła mu z winy Xiaohui, która niczego jej nie powiedziała, lecz otworzyła ją szeroko i teraz wszyscy inni mogli wejść tam, gdzie Xiaohui, odchodząc, zapomniała ją zamknąć.
— Samotne mieszkanie to umiejętność — wyszeptała. — Taka jak bieganie na długich dystansach albo programowanie starych komputerów. Trzeba znać parametry. Protokoły. Trzeba doskonale je opanować, jak nowy język. Zawsze musi grać muzyka, bo inaczej cisza może człowieka obezwładnić. Warto jak najlepiej wykonywać swoją pracę, bo wtedy wypełnia czas. Musisz się otworzyć, rozepchnąć, żeby idealnie dostosować się wielkością do rozmiarów zamieszkiwanej przestrzeni. Jeśli przesadzisz, nie zaznasz spokoju. Jeśli zaś będziesz zbyt mały, utoniesz. Są pewne zasady, są określone algorytmy bycia i niebycia. Coś takiego… — Nieokreślonym gestem ogarnęła pokój, łóżko, mężczyznę. — Coś takiego jest zabronione. Ogranicza mnie lub rozdyma, nie jestem pewna, ponad… ustalone granice. A w tym też nie jestem dobra, w takim rozszerzaniu się i ścieśnianiu.
Jej towarzysz wydał dźwięk będący skrzyżowaniem gwałtownego westchnienia i cichego śmiechu.
— Nie musisz być w tym dobra — powiedział z narastającym smutkiem. — To trwa już od dłuższego czasu, zdążyliśmy wypracować pewne procedury. — Przesunął ręką po przykryciu, jakby wyciągał ją do November. — Reguły. Protokoły. Nie musisz nawet ze mną rozmawiać. Ludzie dawno opracowali odpowiednie zasady. Kiedyś zdarzały się niezręczne sytuacje, bo komuś zależało tylko na transferze, nie na człowieku; na zaproszeniu, nie na osobie towarzyszącej. W różnych miejscach różnie to wygląda. Tutaj akurat sprawa jest mocno sformalizowana, jak transakcja handlowa. — Spojrzał na swoje paznokcie. — Gdyby chodziło ci tylko o mnie, odwróciłabyś pierścionek, który nosisz na środkowym palcu lewej ręki, kamieniem do wnętrza dłoni; gdybyś liczyła na więcej niż jeden raz, obróciłabyś pierścionek na małym palcu. Na wszystko jest kod. Jeżeli marzy ci się cały rytuał z ucztą i wyrafinowanym seksem, wkładasz zielone buty. Nie spodziewałem się, że rano jeszcze u mnie będziesz; nie miałaś wstążek we włosach, a wszystkie pierścionki nosisz normalnie. No i miałaś rozpięte tylko dwa guziki sukienki, nie trzy, a to oznacza czysto biznesowy układ. Skoro jednak jesteś nowa, mogłem się chyba domyślić, że nie wiesz co i jak.
— Od dawna to masz? Na palcu. Jak długo…
Napił się wody ze szklanki stojącej na prowizorycznym nocnym stoliku — stosie grubych książek w twardych oprawach.
— Jak długo podróżuję? Przemieszczam się? Szukam nowej ojczyzny? Od pięciu lat. Mniej więcej. Trudno to dokładnie określić, bo mało kto zapamiętuje pierwszą noc. Jeden sen to tylko sen, nic więcej. Nie zastanawiasz się nad nim. Dopiero drugi czepia się człowieka, a jeśli masz szczęście, za drugim razem możesz trafić na kochanka, który to i owo już wie.
November przełknęła z wysiłkiem ślinę.
— Ilu jest… takich jak… my?
Spojrzał na nią z powagą sponad szklanki, przekrzywiając głowę.
— Nie tak wielu, jak by się mogło wydawać, ale wystarczająco dużo. Nie obnosimy się z tym. To nasz skarb, jak perła z dna morza. Nie dajemy ogłoszeń w gazetach, nie mamy dekadenckich klubów (w każdym razie nie w tym kraju) ani witryn internetowych. Ograniczamy dostęp do informacji. Jeżeli pojawi się jakaś strona w Internecie, wszyscy staramy się ją zlikwidować, w taki czy inny sposób. Stronimy od nowych technologii, wolimy być… analogowi. Latać nisko, pod radarem, jak prawdziwe staroświeckie podziemie, rozumiesz? Czasem potrafię pół dnia spędzić w sieci, tropiąc… erraty, tak je nazywamy. Od lat żadna nie uchowała się dłużej niż dwadzieścia cztery godziny. Bywa to… trudne, ale zbożne dzieło nigdy nie jest łatwe. Tutaj, po tej stronie, trzymamy się razem, żeby lepiej chronić tamto miejsce. Ono jest święte. Coś mu się od nas należy. Nie można pozwolić, żeby byle kto…
— Czyli tylko odpowiedni ludzie mogą się tam przedostać? — spytała z goryczą November. — Dostatecznie bogaci? Wystarczająco piękni?
Młody mężczyzna zacisnął zęby, po czym powoli rozluźnił mięśnie żuchwy.
— Złotko… Wyobraź sobie człowieka, który tutaj, u nas, jest jakąś szychą. Prezesem wielkiej korporacji, powiedzmy. Albo prezydentem państwa. Wyobraź sobie dalej, że w jednym z tych przybytków, w których tacy jak oni zdradzają swoje doskonałe małe żonki, któryś z nich łapie maleńkiego wirusa. Wirus jest nieszkodliwy, nasz bohater nie choruje, a przed konferencją prasową czarne znamię zawsze można przypudrować. Może się jednak zdarzyć tak, że domyśli się, co się z nim naprawdę dzieje, kiedy śni; wziąwszy pod uwagę, że pewnie nie jest w ciemię bity, skoro jego rodzina od pokoleń wybiera Ivy League, jest to wysoce prawdopodobne. Pomyśl, co się stanie, jeśli taki człowiek odkryje praktycznie niewyczerpane źródło bogactwa i taniej siły roboczej; jeśli posiądzie moc, która nie jest wprawdzie magią, ale przypomina ją w wystarczającym stopniu, żeby mógł z jej pomocą olśnić świat i stać się królem-czarownikiem jako władca zdumiewających maszyn. — Skrzyżował ręce na piersi. — Powiedz mi, ile trzeba by wtedy czasu, żeby żołnierze zaczęli masowo odwiedzać burdele? Jak szybko wojskowe buciory zadudniłyby na ulicach Palimpsestu? Święte miejsca, November, pamiętaj. Należy im się szczególna opieka. Musisz chronić je przed światem, bo inaczej świat zrobi swoje, na swój zwykły brzydki, głupi sposób.
Skarcona November aż się zatrzęsła. Nie mogła znieść wizji tego mężczyzny w saloniku Orlande, ze stopami brudnymi od atramentu. Nie chciała wiedzieć, że to możliwe.
— Ale Xiaohui…
Roześmiał się. Zabrzmiało to jak ryk uchatki.
— Xiaohui? Mój Boże… Biedne dziecko.
Wstał i na palcach podszedł do niej. Usiadł z kończynami rozrzuconymi niedbale jak zabawki, oparty plecami o ścianę, niepomny śladu po regale.
— Xiaohui to ktoś w rodzaju… ewangelistki. Jest takich trochę wśród nas. Staramy się ograniczać ich kontakty z obcymi. Na ogół nie zaprasza się ich na imprezy. Xiaohui jest dużą dziewczynką, bardziej dorosłą, niż to okazuje. Nie znosi samotności w Palimpseście, dlatego zabiera ze sobą każdego, kto się nawinie, nawet świeżaków, takich jak ty. To… cóż, niektórzy powiedzieliby, że to niemoralne, ale ona się tym nie przejmuje. Przez rok tropiłem jej erraty w niszowych pisemkach o szydełkowaniu.
Читать дальше