— Czy wy…
Wytrzeszczył oczy.
— To moja siostra. Nie wiedziałaś? To knajpa naszej mamy, a ty jesteś jedną z nielicznych klientek spoza rodziny.
November z całej siły przygryzła wargę, jakby chciała się dać pożreć w całości, poczynając od głosu. Spojrzała na niego ponuro; jej szczera i poważna twarz nie miała w zanadrzu zbyt wielu beztroskich grymasów.
— Ale czy wy też…?
Nagle jakby przybyło mu zmarszczek, jego oczy otoczyła siateczka starych zgryzot. Wypuścił z płuc długo wstrzymywane powietrze i w skupieniu zaczął skubać paznokieć palca u nogi.
— Nigdy się tym nie przejmowała, nie obchodziła jej ani moralność imigranta, ani żadna inna. Liczyło się tylko miasto, a reszta… To tylko ciała. Jedno albo dwa, moje albo jej. Pokazała mi nogę… Boże, jak to było dawno! Zabrała mnie do spiżarni. Wszędzie na blatach leżało ciasto na ciasteczka, rozwałkowane w takie długie złociste paski, i stosy pustych papierków na wróżby, jak konfetti. Roześmiałem się, kiedy zadarła spódnicę, ale śmiech zamarł mi w gardle, kiedy zobaczyłem to znamię, jak siniak po uderzeniu jakiegoś rozeźlonego demona. Pocałowała mnie wtedy, mocno, miała takie drobne ząbki, ugryzła mnie w wargę, krwawiłem jej do ust, ale nie przejęła się tym. Nigdy się nie przejmowała. Z nią byłem tylko raz. Potraktowała to jak eksperyment, tak sądzę. Chciała sprawdzić, czy się do tego posunie. Pchnęła mnie na papierki do wróżb. Doszedłem tak szybko i gwałtownie, że przez minutę nic nie widziałem, jakby przepaliła się żarówka. Mógłbym powiedzieć, że to była jej wina, że po prostu jej uległem, ale takie kłamstwo nie przejdzie mi przez usta.
Mocno pociągnął nosem, czekając na zaprzeczenie z jej strony, gotowy natychmiast je odeprzeć.
— Po tym, jak już tam byłaś, robisz różne rzeczy. Rzeczy, o które wcześniej byś się nie podejrzewała. No bo spójrz, to, co robimy, to właściwie nie jest wcale bezpieczne, prawda? Mogłabyś się czymś zarazić, z dziesięć razy zajść w ciążę, nawet umrzeć. Ale to wszystko jest nieważne. Godzimy się na to i na więcej, żeby tylko się tam dostać. Kazirodztwo to przy tym pikuś.
November otaksowała go wzrokiem. Zmarszczki wokół oczu zdradzały historię rozpusty i udręki, ale nade wszystko miłość, tęsknotę i brnięcie po omacku w ciemnościach. Pewnie nigdy w życiu nie nosił pierścionków kamieniami na zewnątrz. Kiedy krzyczał w niej jak spadający wróbel, myślał zapewne o Xiaohui. A ona nie.
Pogładził ją po policzku.
— Przykro mi, że u ciebie padło na twarz. To… zwykły pech. Tego się nie wybiera.
* * *
Rzeczy, których nie da się długo zachować w tajemnicy: śmierć w rodzinie, zgubienie pierścionka, duchowe zepsucie, nuda, zakazana miłość. Choroba. Uzależnienie. Ciąża.
* * *
November — opatulona czystym, białym barbetem pszczelarskiego stroju, tonąca w zgiełku bzyczących, zatroskanych głosów, przerażonych, że królowa się od nich oddaliła — obiecała sobie, że brat Xiaohui był ostatni. To koniec. Więcej nie ruszy się z domu. Dwa razy w roku wyprawi się po kaktusy, a miód będzie rozsyłać przez pośredników. Odbiorców i kierowców nie zabraknie. A pszczołom nie przeszkadza, że została oszpecona. Zostanie opiekunką ula, zakonnicą letniego zgromadzenia.
Tak będzie najlepiej. Dane jej było dotknąć tajemnicy, ale jedno dotknięcie wystarczy. Nie miała braci, z którymi mogłaby się poniżyć, ale też nie potrzebowała ich ani nie pragnęła. Nie podąży tą ścieżką. Jeżeli miałaby mieć tylu obcych kochanków, jeśli miałaby ich dopuścić w głąb siebie, daruje sobie Palimpsest. Odrzuci go. To było łatwe. Będzie łatwe. Wystarczy jej to, co ma tutaj. Czy nie taka właśnie była idea tego domu i tych uli, cały pomysł zamieszkania tak blisko spoczywającego pod mchem ojca? Żeby umieć poprzestać na tym, co się ma? Żeby rozrosnąć się dokładnie w takim stopniu, by wypełnić to miejsce — i ani trochę więcej? Nie po drodze było jej z gigantyzmem, który z takim zapałem obiecywało jej to miasto i nieskończone szeregi kochanków.
Tylko że takie postanowienie wcale nie chroniło jej przed snami. Jeszcze nigdy cnota nie ocaliła zakonnicy przed ekstatycznymi wizjami demonów i aniołów wyłamujących sobie nawzajem skrzydła. W snach tęskniła za aroganckim miastem i dotykała pomnika strusiej sieroty na środku ulicy. Czuła w sobie obecność trojga obcych, którzy daleko od niej poruszali się, jedli i śpiewali. Czuła pszczoły na piersi. Spędziła trzydzieści nocy w pracowni Aloysiusa, który na jej widok kręcił przybraną w białą perukę głową z takim rozczarowaniem, że przeszywał nim ją jak igłą. Raz nawet zapłakał, klęcząc przed nią, z twarzą wtuloną w jej brzuch.
— Dlaczego? Dlaczego nie chcesz być taka jak inni? Dlaczego tak mnie dręczysz? Przez to, co powiedziałem? Przez to, że byłem nieuprzejmy? Przepraszam, po stokroć przepraszam. Kiedy się przed nami ugniesz, ty okropna dziewczyno, która przeszyłaś mnie wzrokiem i ujrzałaś takiego, jakim jestem, aż moje serce pękło w twoich rękach?
Kiedy jednak próbowała uciec przed jego błaganiem i napomnieniami, kiedy usiłowała się wymknąć w towarzystwie odzianego w lawendę homunkulusa, kiedy próbowała udać się nie do pracowni Aloysiusa, lecz w innym kierunku, inną wykładaną deskami ulicą, zawsze musiała zawrócić. Materializowały się przed nią ściany bursztynowych cieni, barykady ze splątanych latarń ulicznych wyrastały jak kolczaste zarośla, albo ulica po prostu rozpływała się w nicości, której November nie mogła sforsować. Świat, w którym jej obecność była dopuszczalna, ograniczał się do dwóch szerokich ulic. Jej miasto było stałe, wierne i należało tylko do niej, ale nie mogła zapuścić się poza miejsca, których dotknęła tamtej pierwszej nocy, śpiąc z twarzą wtuloną w wygolony kark brata Xiaohui.
Budziła się z płaczem. Chwytała gorączkowo notatniki i wściekłym charakterem pisma zapełniała je spisami „Rzeczy, których nie zrobię”, „Rzeczy, które mnie przerastają”, „Kobiet, którymi nie jestem”, „Miejsc, których nie odwiedzę”, „Rzeczy, które nie są prawdziwe”, „Rzeczy, które z pewnością mnie zniszczą”.
A potem ciskała notatnikami o ścianę. Zostawiały ślady na idealnej bieli — a ona te ślady również zapisywała. Wbrew sobie zamykała oczy, zagłuszała potrzebę oglądania tamtego miejsca, tak jakby było człowiekiem, którego od lat nie widziała i za którym okrutnie tęskniła.
* * *
— Wszystko ma swoje miejsce — powiedział ojciec, kiedy była jeszcze młoda, i pokazał jej długie szufladki z cedrowego drewna w katalogu ogromnej biblioteki, w której pracował. Mosiężne ramki z etykietkami lśniły jak guziki na mundurze policjanta. — Ale najważniejsze jest to, że każde takie miejsce jest opisane. Ład jest przechodni: uporządkuj jedną drogocenną rzecz, a uporządkujesz cały wszechświat.
— Ja też tam jestem? — zapytała, zerkając ponad krawędzią szufladki do środka.
— Oczywiście, skarbie — przytaknął ojciec.
Wielką, śniadą ręką, wystającą z kraciastego mankietu i pachnącą skórką cytrynową po zaparzonej przez matkę porannej herbacie, przewertował karty i wyjął jedną z nich.
006.332. „Dziewczynka, która opłynęła Krainę Czarów na statku własnej konstrukcji”. H. F. Weckweet, 1923. Gleiss & Schafandre: Nowy Jork.
Potraktowała jego słowa poważnie; już wtedy inaczej nie umiała. Książka znajdowała się na szóstym piętrze, na które weszła po schodach, wiedząc, że to jedyny właściwy sposób dotarcia na swoje miejsce we wszechświecie; skorzystanie z windy byłoby oszustwem. Mała książka miała skórzaną oprawę, ozdobioną słabo wytłoczonym rysunkiem nagiej dziewczynki na tratwie: stała wyprostowana jak maszt, z sukienką rozpostartą w rękach zamiast żagla. Był to wówczas najstarszy przedmiot, jaki November widziała w życiu.
Читать дальше