Gondagil poszedł jednak w oddzielnej grupie.
Ogromnie już za nim tęskniła.
Miranda i jej dwaj towarzysze, Goram i Nidhogg, mieli do przebycia najkrótszą drogę. Grupą dowodził Goram, lecz wszyscy troje wiedzieli, że każde z nich liczy się tak samo, Miranda z racji swej znajomości i umiejętności nawiązania kontaktu z olbrzymimi jeleniami, Nidhogg zaś ze względu na zdolność tropienia.
Grupa, choć jedna z dwóch najmniejszych, była właściwie najsilniejsza.
– Jesteśmy już w pobliżu – oświadczył Nidhogg. – Wyczuwam ich kroki, bo ziemia drży. To wielkie zwierzęta.
– O, tak – przyznała Miranda. – Niestety jesteśmy również blisko terenów potworów.
– Wiem o tym – pokiwał głową Nidhogg. – Ale żadnego nie ma w pobliżu.
– Na szczęście – westchnęła z ulgą Miranda.
Ukradkiem przyglądała się Nidhoggowił był chyba najbardziej fascynujący ze wszystkich duchów Móriego. Kiedy z jego wyglądu zniknęło to, co budziło grozę, pozostało niezwykle osobliwe oblicze, oczy tak skośne i wydłużone, że zdawały się sięgać aż za skronie. Nidhogg był kompletnie pozbawiony włosów, miał skórę połyskującą lekką zielenią i wyszukanie delikatne rysy. Ironiczny uśmiech nie zniknął z jego twarzy, świadczył o jego wiedzy dotyczącej wszelkich słabości ludzi i przyrody, lecz także ich siły. Nidhogg nigdy nie był złośliwą istotą, lecz gdy na kogoś padło jego rozbawione wszechwiedzące spojrzenie, człowieka zawsze ogarniały wyrzuty sumienia.
W jego członkach i ruchach wciąż tkwiło echo długich posuwistych linii, nie były one jednak tak wyraźne jak w czasach, kiedy był duchem. Duchem wprawdzie pozostał, lecz Święte Słońce nadało mu bardziej ludzką postać.
Miranda zmarszczyła brwi.
– Jesteś niespokojny, Nidhoggu?
Popatrzył na nią zdziwiony.
– Co? Nie, nic się nie stało, ale powinniśmy jak najprędzej odnaleźć zwierzęta.
Miranda patrzyła na niego, coraz szerzej otwierając oczy.
– Potwory?
– Nie, mówiłem już, że są daleko.
– A więc co się stało?
– Nic, ale chodźmy prędzej.
Dziewczyny nie zadowoliła jego odpowiedź, lecz postanowiła przynajmniej na razie zostawić go w spokoju.
I wreszcie zobaczyli niedużą rodzinkę jeleni.
No cóż, niedużą…?
Znaleźli się na wzgórzu i patrzyli w dół na polanę, na której pasły się trzy olbrzymie megacerosy.
– Jakie wielkie! – mruknął Nidhogg.
– Rzeczywiście – przyznał Goram. – Mirando, kolej na ciebie!
– Wiem. Ach, to moje jelenie! Poznaję szramę na nodze samca!
Wyjęła telefon i ustawiła go tak, by mieć kontakt ze wszystkimi grupami.
– Odnaleźliśmy rodzinę jeleni – powiedziała cicho. – Chciałabym, żebyście posłuchali teraz dokładnie, co robię. Każde z was może dokonać tego samego, tylko nie wpadajcie w panikę.
– Słyszymy cię, Mirando – rozległ się głos Rama. – Ty nas teraz prowadzisz, słuchamy.
Miranda zrobiła kilka ostrożnych kroków w dół zbocza, kierując się w stronę zwierząt.
– Przesyłam im teraz moje myśli, ale po to, abyście i wy mogli je usłyszeć, wypowiem je na głos. „Drodzy przyjaciele, czy pamiętacie mnie jeszcze? Najpierw uratowałam ciebie, przyjacielu, z pułapki, a potem ty ocaliłeś mnie przed potworami, później wraz z moimi druhami odnaleźliśmy twoją żonę i dziecko”. Ach, zwierzęta podnoszą głowy, patrzą w naszym kierunku! Mogę podejść bliżej. Schodzimy teraz w dół. One stoją spokojnie, nie wyczuwam strachu. Prześlę im teraz kolejne myśli.
Miranda i jej dwaj towarzysze jak najostrożniej zbliżali się do zwierząt. Jelenie przestały szczypać trawę, zastrzygły uszami, widać było, że są bardzo czujne, lecz nie ruszały się z miejsca.
Trójka ludzi zatrzymała się. Ludzi? Tylko Miranda była człowiekiem, a towarzyszył jej Lemur i dawny duch przyrody. Wydawało się jednak, że jelenie w pełni zaakceptowały tę niezwykłą konstelację.
Miranda, znalazłszy się na polanie, przystanęła.
Nawet w mroku panującym w Ciemności megacerosa dało się zobaczyć bez trudu. Zwierzęta były ciemniejsze od otoczenia i tak olbrzymie, że nie sposób ich nie zauważyć. W dodatku pozbawiona sierści plama na przedniej nodze samca nieco jaśniała. To zapewne jakieś dawne zranienie, pomyślała Miranda. Już poprzednio miał tę bliznę.
Czyżby ukąszenie bestii?
Znów zaczęła przemawiać do jeleni, a jednocześnie do wszystkich, którzy jej słuchali przy swoich aparatach.
„Możemy zaprowadzić was na zielone łąki, gdzie nic już nie będzie was niepokoić i gdzie nie zagrozi wam żadne niebezpieczeństwo. Tam jest jasno i ciepło, a wszystkie stworzenia, które tam mieszkają, są życzliwe i przyjazne. Zamierzamy przenieść tam wszystkie jelenie, nie będziecie więc osamotnione. Podróż może być dość uciążliwa, ale będziemy was chronić na wszystkie sposoby. Proszę, abyście poszły z nami. W naszych sercach nie ma zdrady”.
Przysłuchujący się jej pozostali uczestnicy wyprawy starali się zapamiętać słowa dziewczyny, Mirandzie co prawda było łatwiej, ponieważ dwa dorosłe jelenie znały ją i wiedziały, że życzy im tylko i wyłącznie dobra. Gorzej mogło pójść tym, którzy mieli za zadanie przeprowadzić zupełnie obce zwierzęta.
Miranda i jej dwaj towarzysze stali nieruchomo.
„Nie zostaniecie nawet na chwilę związane” – ciągnęła dziewczyna. – „Będziecie mogły swobodnie odejść, jeśli coś wam się nie spodoba”.
Do przyjaciół przy aparatach powiedziała zaś cicho:
– Poruszają się! One… podchodzą bliżej. My stoimy nieruchomo, pokazujemy im tylko ręce i uśmiechamy się, aż bolą nas szczęki. W każdym razie staramy się wyglądać przyjaźnie.
W telefonie zabrzmiał głos Joriego:
– Przypuszczam, że powinniśmy mieć przy sobie aparaciki Madragów.
– Ależ, drogi Jori, w tym przecież cała rzecz! Właśnie w taki sposób udało mi się poprzednim razem nawiązać kontakt ze zwierzętami. Ten środek komunikacji pozwala nam mieć nadzieję, że pójdą z nami. Przepraszam, ale teraz muszę być cicho, samiec zbliża się do nas.
Miranda przerzuciła się na telepatię. Tak jak poprzednio niezmiernie się wystraszyła, gdy olbrzymie zwierzę stanęło przed nią wielkie niczym wieża. Wystarczyłoby jedno kopnięcie lub nieznaczny ruch olbrzymich rogów, a Miranda miałaby się naprawdę z pyszna.
„Jak doszło do tego zranienia w nogę?”
Starała się myśleć spokojnie, choć nie było to wcale łatwe. Wskazała na bliznę.
W odpowiedzi otrzymała obraz przedstawiający cielę, które ucieka przed człowiekiem, i mężczyznę, wypuszczającego strzałę, która odarła nogę jelonka ze skóry.
„Rozumiem”, – pomyślała Miranda. – „Ale to nie był wcale wysoki jasnowłosy człowiek, lecz raczej nieduży, ciemny. Skąd pochodził?”
W jej głowie ukazał się zarys niemieckiej wioski.
„Ach, kłusownik! Na pewno go złapiemy. Przyjaciele, czy pójdziecie teraz z nami?”
Olbrzymi jeleń stał z podniesionym łbem, jego oczy nerwowo zerkały na las rozciągający się za plecami ludzi. Zwierzę całym sobą oznajmiało: „Nadciąga niebezpieczeństwo”.
Miranda odwróciła się, przez moment w jakiejś skalnej szczelinie ujrzała parę rozjarzonych ślepi, dobiegł ją głęboki syk i powarkiwanie.
„Rozumiem, spytamy naszego przyjaciela Nidhogga”.
Nidhogg nie krył powagi.
– To na to tak zareagowałeś wcześniej? – spytała.
– Tak, one szły za nami.
Goram wyjął swój pistolet laserowy, ale Nidhogg położył na nim długą dłoń.
Читать дальше