Nie było mu dane go skosztować.
Nagle rozległ się trzask, donośny niczym strzał z dubeltówki, i gałąź pod jego stopami pękła.
Obudził go błysk bólu, ostry jak lód barwy powolnej błyskawicy. Leżał w chaszczach w ciemności letniej nocy.
Ziemia pod nim wydawała się dość miękka i osobliwie ciepła. Nik przyłożył do niej dłoń i poczuł coś przypominającego futro. Wylądował na stercie siana, na którą ogrodnik z cmentarza wysypywał resztki z kosiarki. Miękka trawa złagodziła upadek. Mimo to jednak czuł kłucie w piersi, a noga bolała okropnie, jakby spadł właśnie na nią i wykręcił.
Jęknął.
– Cichaj, cichaj, chłopcze – przemówił ktoś za jego plecami. – Skąd się tu wziąłeś? Runąłeś z nieba jak głaz. Co to za maniery?
– Siedziałem na jabłoni – wyjaśnił Nik.
– Ach tak. Pokaż no tę nogę, założę się, że jest złamana, tak jak konar drzewa. – Zimne palce zaczęły obmacywać jego lewą łydkę. – Nie, nie jest złamana. Skręcona, owszem, może też nadwerężona. Masz szczęście jak sam czort, chłopcze. Spadłeś wprost na kompost. To nie koniec świata.
– Cieszę się – jęknął Nik. – Ale i tak boli.
Odwrócił głowę i spojrzał w górę i za siebie. Była starsza od niego, ale nie dorosła, nie wyglądała ani przyjaźnie, ani wrogo. Sprawiała wrażenie czujnej, ostrożnej. Twarz miała bystrą i zdecydowanie nie piękną.
– Jestem Nik – przedstawił się.
– Żywy chłopak? – spytała.
Kiwnął głową.
– Tak też sądziłam. Słyszeliśmy o tobie, nawet tu, na polu garncarza. Jak cię nazywają?
– Owens – oznajmił. – Nikt Owens. W skrócie Nik.
– Jak się miewasz, paniczu Niku?
Nik przyjrzał jej się uważnie. Okrywała ją prosta biała koszula, długie brązowe włosy okalały twarz, która miała w sobie coś chochlikowatego – na ustach błąkał się bezustannie lekki, krzywy uśmieszek, niezależnie od tego, co się działo z resztą twarzy.
– Popełniłaś samobójstwo? – spytał. – Ukradłaś szylinga?
– Nigdy w życiu nic nie ukradłam – oburzyła się. – Nawet chusteczki. Poza tym – dodała rezolutnie – samobójcy leżą tam, po drugiej stronie tamtego krzaka głogu, a obaj szubienicznicy pośród jeżyn. Jeden był fałszerzem, drugi rozbójnikiem, tak przynajmniej twierdzi. Choć, jeśli chcesz znać moje zdanie, wątpię, by można go nazwać nawet prawdziwym rzezimieszkiem. Ot, zwykły złodziejaszek.
– Ach, tak. – W głowie Nika obudziło się nagłe podejrzenie. – Mówią, że leży tu wiedźma. Czarownica.
Dziewczyna skinęła głową.
– Utopiona, spalona na stosie i pogrzebana w nieoznaczonym miejscu, nawet bez nagrobka.
– Utopili cię i spalili?
Przysiadła na stercie trawy obok niego i przytrzymała obolałą nogę Nika zimnymi dłońmi.
– Przyszli do mojej chaty o świcie, nim zdążyłam się obudzić, i wywlekli mnie na błonie. „Jesteś wiedźmą!" – wrzeszczeli, grubi, świeżo wyszorowani, różowi w świetle poranka, jak warchlaki wiezione na targ. Kolejno występowali naprzód, stawali pod niebem i opowiadali o skwaśniałym mleku i okulałych koniach. Aż w końcu wstaje mości Jemima, najgrubsza, najróżowsza, najlepiej wymyta z nich wszystkich i mówi, że Solomon Porritt już jej nie odwiedza i zamiast tego kręci się przy pralni jak osa przy garncu miodu, a wszystko to przez moją magię. To ja go zmusiłam, rzuciłam na biedaka zaklęcie. Przywiązali mnie zatem do stołka i wepchnęli pod wodę w stawie, mówiąc, że jeśli jestem czarownicą, to nie utonę i nic nie poczuję. A jeśli nie, poczuję, o tak. A ojciec mości Jemimy dał każdemu po srebrnym szelągu, żeby długo przytrzymali stołek pod zieloną zamuloną wodą, sprawdzając, czy się utopię.
– I utopiłaś się?
– O tak. Odetchnęłam wodą. To mnie zabiło.
– Och – mruknął Nik. – Czyli jednak nie byłaś wiedźmą.
Dziewczyna spojrzała na niego okrągłymi oczami ducha i uśmiechnęła się krzywo. Wciąż wyglądała jak chochlik, ale ładny chochlik i Nik zwątpił, by potrzebowała magii, żeby zauroczyć Solomona Porritta, nie z takim uśmiechem.
– Co za bzdury. Oczywiście, że byłam wiedźmą. Przekonali się o tym, gdy odwiązali mnie od stołka i położyli na trawie, ćwierćżywą, oblepioną rzęsą wodną i cuchnącym szlamem. Wywróciłam wtedy oczami i przeklęłam ich wszystkich razem i każdego z osobna, tam, na błoniu, owego ranka. Przeklęłam, by żaden z nich nigdy nie spoczął spokojnie w grobie. Zdumiało mnie, jak łatwo mi to przyszło. Zupełnie jak taniec, gdy stopy podchwytują nowy rytm, którego uszy nigdy nie słyszały, nie zna głowa, i tańczą aż do świtu. – Wstała i obróciła się w piruecie, podskakując. Jej bosa stopa błysnęła w promieniach księżyca. – Tak właśnie ich przeklęłam, moim ostatnim, bulgoczącym od wody tchnieniem. A potem umarłam, a oni spalili moje ciało na błoniach, aż w końcu został z niego tylko czarny węgiel. Wsadzili mnie do dziury na polu garncarza, nawet bez nagrobka z imieniem i nazwiskiem. – Umilkła i przez moment wydawało się, że ogarnął ją smutek.
– Czy ktoś z nich leży pogrzebany na cmentarzu? – zapytał Nik.
– Ani jeden. – Dziewczyna zaśmiała się. – W sobotę po tym, jak utopili mnie i upiekli, panu Porringerowi dostarczono dywan z daleka, z samego Londynu. Piękny był to dywan, lecz okazało się, że jest w nim coś więcej niźli mocna wełna i zręczne sploty. Między nimi bowiem kryła się zaraza i do poniedziałku pięciu mężczyzn kasłało krwią, a ich skóra poczerniała jak moja, gdy wyciągnęli mnie z ognia. Tydzień później choroba ogarnęła niemal całą wioskę i ludzie wrzucali trupy do morowego dołu, wykopanego w szczerym polu. Potem go zasypali.
– Czy wszyscy mieszkańcy umarli?
Wzruszyła ramionami.
– Wszyscy, którzy patrzyli, jak mnie topią i palą. Jak twoja noga?
– Lepiej – rzekł. – Dzięki.
Nik wstał powoli i kuśtykając, zszedł ze sterty trawy. Oparł się o żelazne pręty.
– Czyli zawsze byłaś czarownicą? – spytał. – No wiesz, zanim ich wszystkich przeklęłaś.
– Jak gdyby trzeba było czarów, żeby zwabić do mojej chaty Solomona Porritta – odparła, pociągając wzgardliwie nosem.
Co, jak pomyślał Nik, choć nie odezwał się ani słowem, nie stanowiło w żadnym razie odpowiedzi na jego pytanie.
– Jak się nazywasz?
– Nie mam nagrobka. – Kąciki jej ust wygięły się w dół. – Mogę być każdym, nikim.
– Ale przecież musisz mieć jakieś imię.
– Nazywam się Liza. Liza Hempstock, miły panie – odparła cierpko. – Nie pragnę przecież wiele – dodała. – Tylko czegoś, co zaznaczyłoby mój grób. Leżę tutaj, widzisz? Nie ma tu nic prócz pokrzyw. – Przez moment miała tak smutną minę, że Nik zapragnął ją przytulić.
I nagle, gdy przeciskał się pomiędzy prętami ogrodzenia, przyszedł mu do głowy pomysł. Znajdzie nagrobek dla Lizy Hempstock, nagrobek z jej nazwiskiem. Sprawi, że znów się uśmiechnie.
Już na zboczu odwrócił się, by pomachać jej na pożegnanie, ale Liza zniknęła.
***
Na cmentarzu było pełno starych połamanych nagrobków, lecz Nik wiedział, że podarowanie jednego z nich szarookiej wiedźmie z pola garncarza to niedobry pomysł. Potrzebował czegoś nowszego. Stwierdził, że lepiej nie wspominać nikomu o tym, co zamierza, uznawszy całkiem rozsądnie, że z pewnością by mu zabronili.
Przez następne kilka dni umysł miał zajęty snuciem planów, coraz bardziej skomplikowanych i szalonych. Pan Pennyworth rozpaczał.
– Mam wrażenie – oznajmił, drapiąc się po zakurzonych wąsach – że jeśli to w ogóle możliwe, idzie ci jeszcze gorzej. Ty nie znikasz, chłopcze: przeciwnie, rzucasz się w oczy. Trudno cię nie zauważyć. Gdybyś przyszedł do mnie w towarzystwie fioletowego lwa, zielonego słonia i szkarłatnego jednorożca, na którym zasiadałby sam król Anglii w królewskich szatach, myślę, że tylko na ciebie gapiliby się ludzie uważając pozostałych za niegodnych wzmianki.
Читать дальше