A potem Vic zaczął potrząsać mną gwałtownie.
– Chodź! – krzyczał. – Szybko, chodź!
W mojej głowie zacząłem powracać z miejsca odległego o tysiąc mil.
– Idioto, chodź! No rusz się – warknął i zaklął. W jego głosie dźwięczała wściekłość.
Po raz pierwszy tego wieczoru rozpoznałem jedną z piosenek rozbrzmiewających w pokoju od frontu. Smutne zawodzenie saksofonu, a potem kaskada dźwięcznych akordów. Męski głos śpiewający strofy o synach milczącego wieku. Chciałem zostać i posłuchać tej piosenki.
– Jeszcze nie skończyłam – powiedziała Triolet. – Jest mnie więcej.
– Przykro mi, ślicznotko – rzekł Vic, ale już się nie uśmiechał. – Będzie jeszcze okazja – dodał, po czym chwycił mnie za łokieć, przekręcił i zaczął ciągnąć, wywlekając za drzwi.
Nie stawiałem oporu. Wiedziałem z doświadczenia, że jeśli Vic naprawdę zechce, potrafi skopać mnie na miazgę. Nie zrobiłby tego, chyba że byłby zdenerwowany albo wściekły, lecz w tym momencie kipiał wściekłością.
Przeszliśmy przez korytarz. Gdy Vic otwierał drzwi, obejrzałem się po raz ostatni przez ramię, z nadzieją że ujrzę Triolet w wejściu do kuchni. Ale nie. Zobaczyłem natomiast Stellę na szczycie schodów. Patrzyła w dół, na Vica, a ja ujrzałem jej twarz.
Wszystko to działo się trzydzieści lat temu. Wiele zapomniałem i zapomnę jeszcze więcej, a w końcu zapomnę wszystko. Jeśli jednak mam jakąkolwiek nadzieję na istnienie życia po śmierci, nie zawdzięczam jej psalmom i hymnom, lecz temu: nie mogę uwierzyć, że kiedykolwiek zapomnę tę chwilę i wyraz twarzy Stelli patrzącej, jak Vic od niej ucieka. Nawet w chwili śmierci będę to pamiętał.
Ubranie miała w nieładzie, twarz pokrywały smugi makijażu, a jej oczy…
Nie chcielibyście rozzłościć wszechświata. Założę się, że rozgniewany wszechświat patrzyłby na was takimi właśnie oczami.
I wtedy pobiegliśmy z Vikiem, byle dalej od prywatki turystek i zmierzchu. Biegliśmy, jakby ścigała nas burza, szaleńczo, na oślep, plątaniną ulic, przez labirynt. I nie oglądaliśmy się za siebie, nie zatrzymywaliśmy się, aż w końcu nie mogliśmy już oddychać. Wówczas dopiero przystanęliśmy, dysząc, niezdolni biec dalej, wszystko nas bolało. Oparłem się o ścianę, a Vic zwymiotował obficie do rynsztoka.
Otarł usta.
– Ona nie była… – Urwał.
Pokręcił głową.
Potem rzekł.
– Wiesz… Jest coś takiego. Kiedy posunąłeś się tak daleko jak śmiałeś i gdybyś poszedł dalej, nie byłbyś już sobą? Stałbyś się człowiekiem, który to zrobił? Są miejsca, w które nie możemy pójść… I myślę, że coś takiego spotkało mnie dzisiaj.
Sądziłem, że wiem o czym mówi.
– Chcesz powiedzieć, że ją przeleciałeś?
Rąbnął mnie kostkami w skroń i przekręcił gwałtownie. Zastanawiałem się, czy będę się musiał z nim bić – i przegrać – lecz po chwili opuścił rękę i odszedł na bok, wydając z siebie dziwny zdławiony dźwięk.
Spojrzałem na niego zaciekawiony i zrozumiałem, że płacze: twarz miał czerwoną, po policzkach spływały łzy i śluz. Vic szlochał na ulicy rozpaczliwie i otwarcie jak mały chłopczyk. I wtedy odszedł ode mnie, z trzęsącymi się ramionami, maszerując szybko ulicą, tak by pozostać przede mną i bym nie widział jego twarzy. Byłem ciekaw, co takiego wydarzyło się w pokoju na górze, że zachowywał się w ten sposób. Co tak bardzo go przeraziło? Nie potrafiłem odgadnąć.
Latarnie zaczęły zapalać się kolejno. Vic, potykając się, szedł naprzód, a ja dreptałem za nim ulicą w mroku, wystukując stopami rytm wiersza, którego, choć bardzo się starałem, nie potrafiłem sobie przypomnieć i którego nigdy nie zdołam powtórzyć.
W owych czasach Klub Epikurejczyków tworzyła bogata, hałaśliwa grupka ludzi, którzy z całą pewnością umieli się bawić. Było ich pięcioro:
Po pierwsze, Augustus Dwa Pióra McCoy, rosły za trzech, jedzący za czterech i pijący za pięciu. Jego pra-pradziadek założył Klub Epikurejczyków, wykorzystując do tego celu wpływy z tontyny; wcześniej dołożył wielkich starań, by bardzo tradycyjnymi metodami zapewnić sobie pełną wypłatę owych rent.
Po drugie, profesor Mandalay, drobny, nerwowy i szary jak duch (właściwie może i był duchem, zdarzały się już dziwniejsze rzeczy), który pijał wyłącznie wodę i jadał porcyjki dla lalek z talerzy wielkości spodków. Nie trzeba jednak apetytu, by być prawdziwym smakoszem, a Mandalay zawsze umiał trafić w samo sedno, opisując każdą potrawę, którą przed nim stawiano.
Po trzecie, Virginia Boote, recenzentka i krytyk kulinarny, która niegdyś była wielką pięknością, a teraz zamieniła się we wspaniałą, wyniosłą ruinę i zachwycała ją ta przemiana.
Po czwarte, Jackie Newhouse, potomek (z bardzo nieprawego łoża) wielkiego kochanka, smakosza, skrzypka i szermierza Giacomo Casanovy. Jackie Newhouse, podobnie jak jego niesławny przodek, złamał w swym życiu wiele serc i zjadł wiele wspaniałych posiłków.
I wreszcie po piąte, Zebediah T. Crawcrustle, który jako jedyny z Epikurejczyków był kompletnie bez grosza: nieogolony, wprost z ulicy wchodził, zataczając się, na ich spotkania, z do połowy opróżnioną flaszką bimbru w brązowej, papierowej torebce, bez kapelusza, płaszcza i nazbyt często bez koszuli. Lecz zajadał z większym apetytem niż wszyscy pozostali.
Przemawiał właśnie Augustus Dwa Pióra McCoy.
– Zjedliśmy już wszystko, co można było zjeść – oznajmił i w jego głosie zadźwięczał żal i przejmujący smutek. – Jedliśmy sępa, kreta i nietoperza owocowego.
Mandalay zerknął do notatnika.
– Sęp smakował jak zepsuty bażant. Kret jak padlinożerne ślimaki. Nietoperz owocowy zupełnie jak słodka świnka morska.
– Jedliśmy kakopo, aye-aye i pandę… Och, ten grillowany stek z pandy. – Virginia Boote westchnęła. Na samo wspomnienie do ust napłynęła jej ślinka.
– Jedliśmy kilkanaście dawno wymarłych gatunków – ciągnął Augustus Dwa Pióra McCoy. – Zamarzniętego żywcem mamuta i olbrzymiego leniwca z Patagonii.
– Gdybyśmy tylko zdobyli mamuta nieco szybciej – dodał Jackie Newhouse. – Potrafię jednak wyjaśnić, czemu włochate słonie wymarły tak szybko. Wystarczyło, by ludzie ich skosztowali. Jestem człowiekiem o wyrafinowanym guście, lecz już po pierwszym kęsie myślałem tylko o sosie barbecue z Kansas i o tym, jak smakowałyby świeże mamucie żeberka.
– Przemrożenie przez parę tysięcy lat to nic zdrożnego. – Zebediah T. Crawcrustle uśmiechnął się. Owszem, zęby miał krzywe, ale mocne i ostre. – Ale prawdziwi smakosze wybierali porządnego mastodonta. Mamutem zadowalali się ci, którzy nie mogli upolować mastodonta.
– Zjedliśmy kalmary, kałamarnice i krakeny – ciągnął Augustus Dwa Pióra McCoy. – Jedliśmy lemmingi i wilki tasmańskie. Jedliśmy altanniki, ortolany i pawie. Jedliśmy ryby delfinie (nie mylić z delfinami ssakami), olbrzymie żółwie morskie i nosorożce sumatrzańskie. Jedliśmy wszystko, co można było zjeść.
– Nonsens. Są jeszcze setki rzeczy, których dotąd nie skosztowaliśmy – zaprotestował profesor Mandalay. – Może tysiące. Pomyślcie choćby o wszystkich gatunkach chrząszczy, których nie spróbowaliśmy.
– Och, Mandy – westchnęła Virginia Boote. – Gdy raz się skosztowało jednego chrząszcza, to zna się je wszystkie, a my próbowaliśmy kilkuset gatunków. Przynajmniej gnojniki miały wyrazisty smak.
– Nie – wtrącił Jackie Newhouse. – To kulki gnojników miały smak. Same żuki były wyjątkowo nieciekawe. Mimo wszystko jednak zgadzam się. Wspięliśmy się na wyżyny gastronomii, zgłębiliśmy otchłanie smaku, staliśmy się kosmonautami badającymi niewyobrażalne światy rozkoszy podniebienia.
Читать дальше