Na oszklonej werandzie także siedziała samotna dziewczyna. Długie i proste włosy miała tak jasne, że wydawały się białe. Siedziała przy stoliku ze szklanym blatem, ze splecionymi dłońmi, wyglądając na ogród i gęstniejący wieczorny mrok. Sprawiała wrażenie smutnej.
– Mógłbym się przysiąść? – spytałem, wskazując kubkiem krzesło.
Pokiwała głową, po czym wzruszyła ramionami na znak, że jej wszystko jedno. Usiadłem.
Vic minął drzwi werandy, rozmawiał ze Stellą. Spojrzał jednak na mnie siedzącego przy stole w kokonie nieśmiałości i obaw, po czym otworzył i zacisnął dłoń w żartobliwym geście parodiującym usta. „Rozmawiaj". Jasne.
– Jesteś stąd? – spytałem dziewczynę.
Pokręciła głową. Miała na sobie mocno wyciętą srebrną bluzkę na ramiączkach. Starałem się nie gapić na wzgórki jej piersi.
– Jak masz na imię? Ja jestem Enn.
– Waina Wainy – odparła. Tak to przynajmniej zabrzmiało. – Jestem druga.
– To, uhm, to dość niezwykłe imię.
Przygwoździła mnie spojrzeniem wielkich, błyszczących oczu.
– Oznacza, że moją antenatką także jest Waina, a ja muszę jej słuchać. Nie wolno mi się rozmnażać.
– Ach. No cóż. I tak chyba na to za wcześnie, prawda?
Rozłączyła dłonie, uniosła je nad stół, rozcapierzyła palce.
– Widzisz?
Mały palec lewej ręki miała krzywy, na końcu rozszczepiał się na dwa niewielkie koniuszki. Drobna deformacja.
– Gdy mnie ukończono, trzeba było podjąć decyzję, czy mnie zatrzymać, czy wyeliminować. Miałam szczęście, że decyzja okazała się pozytywna. Teraz podróżuję, podczas gdy moje doskonałe siostry pozostają w domu w stazie. One były pierwsze. Ja jestem druga. Wkrótce muszę wrócić do Wainy i opowiedzieć jej o wszystkim, co widziałam, o wszystkich wrażeniach z waszego miejsca.
– Ja nie mieszkam w Croydon – odparłem. – Nie pochodzę stąd. – Zastanawiałem się, czy jest może Amerykanką. Nie miałem pojęcia o czym mówi.
– No właśnie – zgodziła się. – Żadna z nas nie pochodzi stąd. – Nakryła zdrową dłonią tę o sześciu palcach, zupełnie jakby chciała ją ukryć. – Spodziewałam się, że będzie większe, czystsze i barwniejsze. Choć mimo wszystko to klejnot.
Ziewnęła i na moment zakryła usta prawą, zdrową dłonią. Po sekundzie ręka znów spoczęła na stole.
– Jestem już zmęczona podróżami i czasami marzę o tym, by dobiegły końca. Na ulicy w Rio podczas karnawału ujrzałam ich na moście, złocistych, wysokich, owadziookich i skrzydlatych, i rozradowana o mało nie pobiegłam ich powitać. Wówczas jednak zorientowałam się, że to tylko ludzie w kostiumach. Powiedziałam do Hola Colta: „Czemu tak bardzo starają się wyglądać jak my?". A Hola Colt odparł: „Bo nienawidzą samych siebie, swych odcieni różu i brązu, i tego, że są tacy mali". Było to prawdziwe przeżycie, nawet dla mnie, a nie jestem jeszcze dorosła. To coś jak świat dzieci albo elfów. – Uśmiechnęła się i dodała: – Dobrze, że nikt z nich nie widział Hola Colta.
– Uhm – mruknąłem. – Zatańczysz?
Natychmiast pokręciła głową.
– To niedozwolone – wyjaśniła. – Nie wolno mi robić niczego, co mogłoby uszkodzić własność Wainy. Należę do niej.
– To może czegoś się napijesz?
– Wody – rzekła.
Wróciłem do kuchni, nalałem sobie kolejną colę i napełniłem kubek wodą z kranu. Kiedy jednak pokonałem korytarz i z powrotem znalazłem się na werandzie, okazało się, że jest pusta.
Pomyślałem, że być może dziewczyna poszła do toalety albo zmieniła zdanie co do tańca. Wróciłem do pokoju od frontu i zajrzałem do środka. Robiło się tłoczno, przybyło tańczących dziewczyn. Pośród nich dostrzegłem kilku nieznanych mi chłopaków; wszyscy wyglądali na starszych ode mnie i Vica. Wszyscy utrzymywali dystans – prócz Vica, który tańcząc trzymał Stellę za rękę, a kiedy piosenka dobiegła końca, od niechcenia objął ją ramieniem z miną właściciela, pilnującego, by nikt mu jej nie odbił.
Zastanawiałem się, czy dziewczyna, z którą rozmawiałem na werandzie, poszła na górę, bo na parterze jej nie było.
Wszedłem do salonu po drugiej stronie korytarza, dokładnie naprzeciwko pokoju, w którym odbywały się tańce, i usiadłem na kanapie. Siedziała tam już jakaś dziewczyna. Miała ciemne, krótko przystrzyżone, nastroszone włosy i sprawiała wrażenie nerwowej.
Rozmawiaj, pomyślałem.
– Uhm, mam tu wolny kubek wody – oznajmiłem. – Napijesz się?
Skinęła głową, wyciągnęła rękę i niezwykle ostrożnie odebrała mi kubek, zupełnie jakby nie przywykła do trzymania w dłoniach przedmiotów, jakby nie ufała ani swym oczom, ani rękom.
– Uwielbiam być turystką – oznajmiła i uśmiechnęła się z wahaniem. Między dwoma przednimi zębami miała szparę. Sączyła wodę z kranu jak dorosły wino. – Podczas ostatniej wycieczki odwiedziliśmy słońce, pływaliśmy z wielorybami w akwenach słonecznego ognia.
Słuchaliśmy ich historii i drżeliśmy z zimna w sferach zewnętrznych. A potem wpływaliśmy głębiej, gdzie żar rozgrzewał nas i pocieszał.
Chciałam tam wrócić, tym razem naprawdę tego chciałam. Tak wielu rzeczy jeszcze nie widziałam. Zamiast tego odwiedziliśmy świat. Podoba ci się?
– Ale co?
Machnęła ręką, wskazując wszystko wokół – kanapę, fotele, zasłony, niezapalony gazowy kominek.
– Chyba jest w porządku.
– Powiedziałam im, że nie życzę sobie odwiedzać świata – ciągnęła. – Mój rodzic-mentor nie dał się przekonać. „Musisz się jeszcze wiele nauczyć", powiedział. Odparłam: „Mogłabym nauczyć się więcej w słońcu. Albo w głębinach. Jessa tkała sieci pomiędzy galaktykami. Też chciałabym to robić".
Ale nie dał się przekonać i przybyłam do świata. Rodzic-mentor ogarnął mnie i znalazłam się tutaj wcielona w gnijącą bryłę mięsa zawieszoną na rusztowaniu z wapnia. Gdy się wcieliłam, poczułam wewnątrz różne rzeczy, trzepoczące, pompujące i pulsujące. Pierwszy raz miałam okazję przepychać powietrze przez usta, wzbudzając po drodze wibracje strun głosowych. I powtarzałam wtedy rodzicowi-mentorowi, że chciałabym umrzeć. To uznana i jedyna strategia odejścia ze świata.
Na ręce miała bransoletkę z czarnych korali; gdy mówiła, bawiła się nimi.
– Ale tu, w mięsie, kryje się wiedza – oznajmiła – i jestem zdecydowana ją poznać.
Siedzieliśmy na kanapie, bardzo blisko siebie. Postanowiłem objąć ją ramieniem, ot tak, niby przypadkiem. Wyciągnąć rękę na oparcie i powoli przesunąć ją w dół niemal niepostrzeżenie, aż w końcu jej dotknie.
– To coś, gdy do oczu napływa ciecz i świat się rozmazuje – rzekła. – Nikt mi o tym nie mówił i wciąż nie rozumiem. Dotknęłam zakamarków Szeptu i pulsowałam, i latałam z tachionowymi łabędziami, ale wciąż nie rozumiem.
Może nie porażała urodą, ale wydawała się miła, no i była dziewczyną. Zacząłem powoli zsuwać rękę, delikatnie, z wahaniem, by dotknęła jej pleców. A ona nie kazała mi jej zabrać.
W tym momencie z progu zawołał mnie Vic. Stał tam, obejmując ramieniem Stellę, i machał do mnie. Pokręciłem głową, próbując dać mu znać, że coś się święci, ale zawołał mnie po imieniu, więc z wahaniem wstałem i podszedłem do niego.
– Co jest?
– Eee. Posłuchaj. Prywatka – rzekł przepraszającym tonem Vic. – To nie ta, o której myślałem. Rozmawiałem ze Stellą i domyśliłem się, a właściwie to ona mi wyjaśniła. Jesteśmy na innej imprezie.
– Chryste. Mamy kłopoty? Musimy sobie iść?
Читать дальше