Staruszek kiwnął głową z zadowoleniem, że został zrozumiany. Drapał swój policzek tak długo, dopóki na jego policzku nie pojawiła się czerwona smuga, podobna do blizny Egerta.
– No i co z tego? – spytał ponuro Egert.
Pustelnik spojrzał na niego, potem w niebo. Spochmurniał na twarzy, zamachał pięścią przed własnym nosem, zamknął oczy i znowu przesunął palcem po policzku.
– Mmm…
Soll milczał, niczego nie rozumiejąc. Eremita uśmiechnął się smutno, wzruszył przepraszająco ramionami i poszedł do swej ziemianki.
Niekiedy pustelnik udawał się gdzieś na cały dzień. Wracał z koszem pełnym jedzenia. Dosyć prostego i prymitywnego, jak uznałby zapewne porucznik Soll, lecz niezmiernie smakowitego z punktu widzenia włóczęgi Egerta. Najwyraźniej starzec odwiedzał jakichś życzliwych mu ludzi.
Pewnego pięknego dnia Egert zdobył się na to, by poprosić starca, aby wziął go ze sobą.
Szli dosyć długo. Pustelnik kroczył przodem, niewiadomym sposobem odnajdując ledwie widoczną ścieżkę. Soll przyciskał mocno paluszek lewej dłoni do wielkiego palca prawej, co miało go chronić przed lękiem pozostania w tyle i zabłądzenia w lesie.
Wokół panowała już wczesna jesień, drzewa zaczęły tracić listowie. Soll stąpał ostrożnie po żółtym kobiercu listowia, przy czym zdawało mu się, że na każdy jego krok reaguje cichym westchnieniem. Drzewa opuszczały ciężko ku ziemi obnażone częściowo, osłabłe gałęzie. Każda skaza na grubej korze przypominała mężczyźnie jego bliznę. Przyciskając mocno najmniejszy palec lewej dłoni do wielkiego prawicy, szedł śladem niemego przewodnika. Nie ucieszył się szczególnie, kiedy las skończył się i przed ich oczami ukazała się mała osada.
Za płotami słychać było ujadanie psów. Egert stanął jak wryty. Pustelnik obejrzał się i zamruczał uspokajająco. Z najbliższej bramy wybiegło dwóch wyrostków. Na ich widok Egert złapał odruchowo swego przewodnika za ramię.
Chłopcy zamarli jakieś dziesięć kroków od nich, z zapartym tchem i szeroko otwartymi oczami oraz ustami. W końcu starszy z nich zawołał wesoło:
– Zobacz! Stary Orzeszek przygarnął jakiegoś Znajdę!
Osada była niewielka i zaniedbana. Składała się z dwudziestu gospodarstw, pośrodku znajdowała się wieżyczka ze słonecznym zegarem, a na uboczu stał dom miejscowej czarownicy. Życie tutaj toczyło się leniwie i monotonnie. Nikt, oprócz dzieciaków, nie zainteresował się specjalnie przybyciem Egerta, jakiegoś Znajdy ze szramą, którego przygarnął Orzeszek. Słysząc propozycję, by najął się do jakiejś roboty i przezimował w osadzie, przybysz tylko ponuro pokręcił głową. Zimować tutaj? Po co? Szukać ludzkiego towarzystwa? Równie dobrze mógłby wrócić do domu w Kawarrenie, do rodziców i pokoju z kominkiem i gobelinami.
Egert przede wszystkim doszedł do wniosku, że nie ma już domu, ojca ani matki. Najwyższa pora pogrzebać i opłakać porucznika Solla, skoro na jego miejscu pojawił się Znajda ze szramą na policzku.
Zima zdawała się jednym długim majakiem.
Choć zahartowany w dzieciństwie, Egert jednak przeziębił się z nastaniem pierwszych mrozów. Jego gospodarz niejeden raz przekonał się już, jak trudno zimą wykopać mogiłę w przemarzniętej ziemi.
Soll miotał się na posłaniu ze słomy, dławiąc się kaszlem. Staruszek był bardziej fatalistą niż uzdrowicielem. Okrywał rogoża chorego i poił wywarem z ziół. Upewniwszy się, że zasnął, szedł do lasu z łopatą, słusznie uważając, że jeśli będzie rozkruszał ziemię po trochu, to we właściwym momencie dół osiągnie odpowiednią głębokość.
Egert nic o tym nie wiedział. Kiedy otwierał oczy, widział pochylone nad sobą zatroskane, pomarszczone oblicze albo pociemniałe belki stropu, wyżłobione przez korniki. Pewnego razu ocknął się i zobaczył Torię.
„Dlaczego tutaj jesteś?” – miał ochotę zapytać. Chociaż nie mógł mówić, mimo wszystko zadał owo pytanie, niemo jak jego gospodarz.
Nie odpowiadała. Siedziała z głową pochyloną na ramię, jak jeden z kamiennych ptaków na czyjejś mogile.
„Dlaczego tutaj jesteś?” – spytał ponownie.
Poruszyła się lekko.
„A czemu ty jesteś tutaj?”
Gorączka paliła go mocno. Czuł się, jakby wbili mu do każdego oka płonącą pochodnię.
Zjawiała się też jego matka. Czuł chwilami jej dłoń na czole, lecz nie był w stanie unieść powiek. W jego duszy walczyły ze sobą ból i strach, że jej nie pozna, że nie pamięta jej twarzy…
Pustelnik kręcił głową ze smutkiem i ruszał do lasu z łopatą pod pachą.
A jednak stało się tak, że mróz zelżał, a Egert ciągle żył. Pewnego pięknego poranka, słaby jak wiosenna muszka, bez niczyjej pomocy wytoczył się na próg ziemianki i uniósł twarz ku słońcu. Zdawało się, że jego twarz składała się teraz tylko z wielkich oczu i szramy.
Pustelnik odczekał jeszcze parę dni, potem zaś, sapiąc i ocierając czoło, zasypał niepotrzebną mogiłę, przy której się tak natrudził.
Stara wiedźma mieszkała na uboczu. Egert nakreślił ukradkiem krąg na drodze, potem zaś, przyciskając na chwilę wiadome palce, nieśmiało zastukał do wrót.
Przygotowywał się do tego wiele dni. Wielekroć pustelnik próbował dać mu coś do zrozumienia, przesuwając palcem po szramie. Wreszcie Soll zebrał się na odwagę i wybrał się samodzielnie do osady odwiedzić czarownicę.
W obejściu panowała cisza, najwidoczniej starucha nie trzymała psów. Wiosenny wiatr obracał powoli sterczącą z dachu ciężką chorągiewkę: osmalone koło, z doczepionymi doń pomarszczonymi strzępkami, w których Egert, przyjrzawszy się dokładniej, rozpoznał żabie skórki.
Usłyszał w końcu szuranie ciężkich kroków. Zadrżał, lecz pozostał na miejscu, zaciskając zęby. Skrzypiąca furtka otwarła się na poły. Na przybysza skierowało się niebieskie i okrągłe jak szklana kula, wielkie oko.
– A, Znajda ze szramą…
Furtka otwarła się szerzej i mężczyzna, pokonując nieśmiałość, wszedł na dziedziniec.
Za płotem znajdowała się buda kryta słomą. Egert podskoczył nerwowo, widząc siedzącą przed nią drewnianą, osmołowaną figurę zwierza z krzywymi gwoździami w półotwartej paszczy. Zamiast oczu miał czarne dziury. Egertowi jednak wydało się, że gdy przechodził obok, błysnęły czujnie przez chwilę.
– Wejdź.
Wszedł do ciasnej i pełnej niepotrzebnych, porozrzucanych byle jak przedmiotów, izby, zarazem mrocznej i tajemniczej. Drewniane bale ścian poutykane były zwykłą trawą.
– Po co przyszedłeś, Znajdo?
Starucha patrzyła na niego jedynym okrągłym okiem. Drugie było zamknięte, jakby powieka przyrosła do policzka. Egert wiedział już, że nie ma do czynienia ze złą wiedźmą, przeciwnie, jest lubiana w osadzie za swoje uzdrowicielskie umiejętności. A jednak drżał mimowolnie pod jej przenikliwym spojrzeniem.
– Po co przyszedłeś? – powtórzyła.
– Zapytać o coś – wykrztusił Egert.
Oko mrugnęło.
– Los twój się zaplątał…
– Tak.
Starucha potarła w zadumie nieco zadarty nos.
– Zobaczmy… Niech no na ciebie spojrzę…
Niedbale unosząc dłoń, wzięła z półki grubą świecę, zapaliła ją, pocierając knot palcami, a chociaż był biały dzień, przybliżyła płomień do twarzy obcego.
Egert zesztywniał. Zdawało mu się, że od płomienia wionie chłód zamiast ciepła.
– Niezły z ciebie ptaszek – stwierdziła wciąż zadumana wiedźma. – Coś cię odmieniło… Egercie…
Soll zadrżał.
– Twoja szrama – podjęła, jakby mówiła bardziej do siebie niż do niego – to piętno… Któż tak piętnuje…
Читать дальше