Kostia ma dopiero siedemnaście lat. Urodził się jako wampir. Zwyczajny, normalny miejski wampir. To naprawdę przykra sytuacja – mieć za rodziców wampiry. Takie dziecko prawie nie ma szans wyrosnąć na człowieka.
– Płyty odniosłem – burknął Kostia.
Odebrałem stertę kompaktów, nawet nie zdziwiłem się, że jest ich tak wiele. Zazwyczaj trzeba było go nękać parę tygodni, żeby oddał płytę -jest okropnie roztargniony.
– Wszystkie przesłuchałeś? – spytałem. – Skopiowałeś?
– Mm… to ja już sobie pójdę…
– Poczekaj – wziąłem go za ramię i wepchnąłem do pokoju. – No, co jest grane? Milczał.
– Już wiesz? – spytałem domyślając się nagle.
– Nas jest niewielu, Antoni – Kostia spojrzał mi w oczy. – Kiedy ktoś odchodzi, od razu to czujemy.
– Tak. Zdejmij buty i chodź do kuchni. Porozmawiajmy poważnie.
Kostia nie sprzeciwiał się. A ja gorączkowo myślałem, co mam teraz zrobić. Pięć lat temu, kiedy stawałem się Innym i świat otworzył przede mną swoją ciemną stronę, oczekiwało mnie wiele zadziwiających odkryć. Ale to, że tuż nade mną mieszka rodzina wampirów, było jednym z najbardziej szokujących.
Pamiętam jakby to było wczoraj. Wracałem z zajęć, najzwyklejszych zajęć, które nasunęły mi wspomnienia niedawno ukończonej uczelni. Trzy pary studentów, lektor i upał, od którego do ciała lepiły się białe fartuchy – wynajmowaliśmy audytorium w akademii medycznej. Szedłem do domu i po drodze zabawiałem się: to przechodziłem w Zmrok, na niezbyt długo – jeszcze nie miałem dostatecznego doświadczenia – to zaczynałem sondować przechodniów. Tuż przed drzwiami natknąłem się na sąsiadów.
Bardzo mili ludzie. Kiedyś chciałem pożyczyć od nich wiertarkę, a ojciec rodziny, Giennadij, budowlaniec, przyszedł do mnie i pomógł mi, jakby mimochodem, rozprawić się z betonowymi ścianami, udowadniając mi poglądowo, że inteligent nie da sobie rady…
I nagle zobaczyłem, że moi sąsiedzi nie są ludźmi.
To było straszne. Brązowo-szara aura, dławiący ciężar… zamarłem patrząc na nich ze strachem. Paulina, matka, z lekka zmieniła się na twarzy, chłopiec zbladł i odwrócił się. A Giennadij podszedł do mnie – coraz głębiej wchodząc w Zmrok – tym dziwnym lekkim krokiem, charakterystycznym jedynie dla wampirów, żyjących i martwych jednocześnie. Dla nich Zmrok to normalne środowisko egzystencji.
– Cześć, Antoni – powiedział.
Świat dookoła był szary i bez życia. Sam nie zauważyłem, jak zagłębiłem się w Zmrok, idąc ku niemu.
__ Wiedziałem, że kiedyś przekroczysz barierę – powiedział. – Wszystko jest w porządku.
Cofnąłem się o krok – i grymas pojawił się na twarzy Giennadija.
– Wszystko w porządku – powiedział. Rozpiął koszulę i dostrzegłem metkę rejestracyjną – niebieskawy odcisk na szarej skórze. – Wszyscy jesteśmy zarejestrowani. Paulina! Kostia!
Jego żona także przeszła w Zmrok, rozpięła bluzkę. Chłopak nie ruszył się, dopiero karcące spojrzenie ojca zmusiło go do ukazania pieczęci.
– Musiałem sprawdzić – wyszeptałem. Moje passy były niezgrabne, dwukrotnie myliłem się i rozpoczynałem od początku. Giennadij cierpliwie czekał.
W końcu pieczęć odpowiedziała trzaskiem. Stała rejestracja, nie stwierdziłem naruszenia warunków…
– Wszystko w porządku? – spytał Giennadij. – Możemy odejść?
– Ja…
– Nic się nie stało. Nie przejmuj się. Wiedzieliśmy, że pewnego dnia zostaniesz Innym.
– Idźcie – powiedziałem. Niezgodnie z regulaminem, ale byłem zupełnie rozkojarzony…
– Tak… – nim wyszedł ze Zmroku, Giennadij jeszcze powiedział. – Byłem w twoim domu… Antoni, dziękuję za zaproszenie, nie skorzystam z niego…
Wszystko było w porządku.
Odeszli, a ja usiadłem na ławce, obok wygrzewającej się babulinki. Zapaliłem, próbując uporządkować myśli. Babuleńka popatrzyła na mnie i zagadnęła:
– Porządni ludzie, prawda, Arkaszeńka?
Nigdy nie pamiętała mojego imienia. Zostało jej najwyżej dwa-trzy miesiące życia, teraz ujrzałem to wyraźnie.
– Nie całkiem… – powiedziałem. Wypaliłem trzy papierosy, potem powlokłem się do mieszkania. Stanąłem na progu, patrząc, jak gaśnie szara ścieżka tropu wampirów. Przy progu. Akurat właśnie tego dnia nauczono mnie, jak wypatrzyć taki ślad…
Do wieczora zabijałem czas. Aby przejrzeć konspekty, musiałem przechodzić w Zmrok – w zwyczajnym świecie moje zeszyty są dziewiczo czyste. Chciałem zadzwonić do opiekuna grupy albo nawet do samego szefa – przyjęto mnie przecież na jego polecenie. Czułem jednak, że sam powinienem podjąć decyzję.
Kiedy już całkiem ściemniało, nie wytrzymałem. Wszedłem piętro wyżej, zadzwoniłem. Otworzył mi Kostia, zarumienił się. W świecie rzeczywistym on i cała jego rodzina wydawali się zupełnie zwykłymi ludźmi.
– Poproś swoich starych – rzekłem.
– Po co? – burknął.
– Chcę was zaprosić na herbatę.
Giennadij wyrósł nagle za plecami syna, pojawił się znikąd, musiał być znacznie zdolniejszy ode mnie, świeżo upieczonego adepta Światła.
– Czy jesteś tego pewny, Antoni? – spytał z powątpiewaniem w głosie.
– To nie jest konieczne. Wszystko jest w porządku.
– Jestem pewny. Pomilczał. Wzruszył ramionami:
– Przyjdziemy jutro. Jeśli ponowisz zaproszenie. Nie spiesz się.
Do północy szaleńczo się cieszyłem, że odmówili. Około trzeciej nad ranem próbowałem usnąć, uspokojony wiedzą, że sami nie mogą wejść do mojego mieszkania. I nie będą mogli.
Jednak do rana nie zmrużyłem oczu, stałem przy oknie i patrzyłem na miasto. Wampiry są nieliczne. Jest ich niewielu. W promieniu dwóch-trzech kilometrów nie ma ani jednego więcej.
Jak to jest – być odrzuconym? Być karanym nie za przestępstwo, lecz możliwość jego popełnienia? I jak będą mogli żyć… no, właściwie żyć to nie jest odpowiednie słowo – potrzebne jest inne… – obok swojego nadzorcy?
Wracając z zajęć kupiłem torcik. Do herbaty.
A teraz Kostia, dobry, zdolny chłopiec, student wydziału fizyki uniwersytetu moskiewskiego, który miał pecha urodzić się w rodzinie żywych trupów, siedział razem ze mną i grzebał łyżką w cukiernicy, jakby wahając się, czy nabrać… Dlaczego jest taki skrępowany?
Na początku przychodził do mnie prawie codziennie. Byłem jego całkowitym przeciwieństwem – byłem stronnikiem Światła. Ale wpuszczałem go do mieszkania, przy mnie nie musiał się kryć. Mógł zwyczajnie pogadać, zanurzyć się w Zmrok i pochwalić się swoimi nowymi możliwościami. „Antoni, pierwszy raz transformowałem się!", „Zaczęły mi się wyrzynać kły, r-r-r!"
Najdziwniejsze w całej tej sytuacji było to, że życie dalej płynęło zwykłym nurtem. Śmiałem się, patrząc jak wampirzątko usiłuje przekształcić się w nietoperza. To było zadanie dla wampira o większej mocy, której Igor jeszcze nie posiadł i – jeśli Światło zechce – nigdy nie posiądzie. Tylko od czasu do czasu wtrącałem do naszych rozmów: „Kostia… tego nigdy nie powinieneś robić. Rozumiesz?" Stale też to powtarzałem w czasie naszych spotkań. – -Kostia, ja tylko wypełniłem swój obowiązek.
– Niepotrzebnie.
– Naruszyli prawo. Rozumiesz? To nie tylko nasze prawo, przecież wiesz.
Nie tylko Światło przyjęło Traktat, ale i wszyscy Inni. Ten chłopiec…
– Znałem go – niespodziewanie wtrącił Kostia. – Był dowcipny.
Do diabła…
– Męczył się?
– Nie – pokręciłem głową. – Pieczęć zabija natychmiast.
Читать дальше