– Jak to – jeszcze pospać…? – zacząłem, ale świat dookoła już ściemniał, znikał, rozpływał się. W mój policzek boleśnie wpił się róg poduszki.
Leżałem w swoim łóżku. Głowa mi ciążyła, w oczach czułem piasek. Gardło zaschło i bolało.
– A… – chrypliwie zajęczałem, przewracając się na plecy. Ciężkie zasłony nie pozwalały dostrzec, czy na dworze jest noc czy też już dawno dzień.
Zerknąłem na zegarek – świecące się cyfry wskazywały ósmą.
Pierwszy raz spotkał mnie taki zaszczyt – audiencja w czasie snu u szefa.
To nieprzyjemne, przede wszystkim dla szefa, który musiał zniżać się do mojej jaźni. Widać, mamy bardzo mało czasu, jeśli uznał za konieczne przeprowadzić instruktaż we śnie. Cholera… jaki realizm! Nigdy nie sądziłem… Analiza zadania, ta głupia sowa…
Zadrżałem – coś zastukało w okno. Delikatnie i szybko, jakby pazurami. Doleciał do mnie przygłuszone skrzeczenie.
Czego właściwie oczekiwałem?
Podskoczyłem i poprawiając szorty podbiegłem do okna. Całe to świństwo które łykałem, przygotowując się do polowania, wciąż działało i zarysy przedmiotów rozróżniałem jeszcze ostro. Rozsunąłem zasłony. Podniosłem żaluzje.
Sowa siedziała na parapecie. Mrużyła oczy – już świtało i dla niej było zbyt jasno. Z ulicy, oczywiście, trudno dostrzec, jaki to ptak usiadł na oknie dziesiątego piętra. Sąsiedzi, jeśli wyjrzą, będą mocno zdziwieni. Polarna sowa w centrum Moskwy!
– Coś takiego… – cicho powiedziałem.
Chciałoby się zakląć, ale tego oduczono mnie już na samym początku pracy w Patrolu. Dokładniej mówiąc – sam się oduczyłem. Kiedy zobaczyłem raz i drugi czarny wir nad człowiekiem, pod którego adresem rzuciłem „wiązankę"- od razu powściągnąłem język.
Sowa patrzyła na mnie. Czekała.
A dookoła złościły się ptaki. Stadko wróbli, które obsiadło drzewo – to najbardziej oddalone od mojego domu – aż dławiło się ćwierkaniem. Wrony były śmielsze. Usiadły na balkonie sąsiadów i na najbliższych drzewach, kracząc bez przerwy, co chwilę zeskakując z gałęzi i krążąc wokół mojego okna. Instynkt podpowiadał im, jakich mogą spodziewać się nieprzyjemności ze strony tak nieoczekiwanego sąsiada.
Ale sowa na to nie reagowała. Miała w nosie i wróble, i wrony.
– Ktoś ty? – burczałem pod nosem i bezlitośnie zrywałem izolacyjne taśmy, otwierając okno. – Znalazł mi szef przyjaciela, partnera… partnerkę…
Jednym machnięciem skrzydeł sowa wleciała do pokoju, usiadła na szafce i… przymknęła oczy. Jakby mieszkała tutaj od stu lat. Może zmarzła po drodze? Nie, przecież to polarna…
Zacząłem zamykać okno, rozmyślając, co teraz robić. Jak z nią obcować, karmić, i jak – zlitujcie się – to pierzaste stworzenie może mi pomóc?
– Masz na imię Olga? – spytałem, domykając okno. Ze szczelin ciągnęło, ale to zostawiłem na później.
– Hej, ptaszku! -
Sowa odsłoniła jedno oko. Ignorowała mnie prawie tak samo jak wiecznie wiercące się wróble.
Z każdą chwilą czułem się coraz bardziej głupio. Po pierwsze – partner, z którym nie można się dogadać. Po drugie – przecież to kobieta!
Chociaż sowa.
Może założyć spodnie? Przecież stoję w samych pomiętych gaciach, nieogolony i zaspany…
Czując się jak ostatni idiota, pozbierałem odzież i wyskoczyłem z pokoju. Moje ostatnie, rzucone sowie zdanie: „Proszę wybaczyć, tylko na minutkę", charakteryzowało najlepiej mój stan. Jeśli ta ptaszyna jest rzeczywiście tym, kim myślę, to ma o mnie teraz nienajlepsze mniemanie. Przede wszystkim chciałem wziąć prysznic, ale na taką stratę czasu nie mogłem sobie pozwolić. Poprzestałem na goleniu i polaniu bolącej głowy zimną wodą. Na półeczce, pośród szamponów i dezodorantów, znalazłem wodę kolońską, której zazwyczaj nie używam.
– Olga? – zawołałem, wyglądając na korytarz.
Sowa była w kuchni, na lodówce. Siedziała jak nieżywa, wypchana, postawiona ku ozdobie. Prawie jak u szefa w gablocie.
– Żyjesz? – spytałem.
Chmurnie spojrzało na mnie bursztynowo-żółte oko.
– Dobrze… – rozłożyłem ręce. – Rozpocznijmy od nowa, dobrze? Rozumiem, że wywarłem na tobie nie najlepsze wrażenie. I powiem ci uczciwie- ze mną tak jest stale.
Sowa słuchała ze skupieniem.
– Nie wiem, kim jesteś – sięgnąłem po taboret i usiadłem przed lodówką.
– Rozumiem, że nie możesz mi odpowiedzieć. Jednak sam się tobie przedstawię. Nazywam się Antoni. Pięć lat temu okazało się, że jestem Inny. Dźwięk, który wydała sowa, podobny był do zduszonego śmiechu.
– Tak – zgodziłem się. – Dopiero pięć lat temu. Tak się złożyło. Miałem bardzo wysoki próg odporności. Nie chciałem widzieć świata Zmroku. I nie widziałem. Dopóki na mnie nie natknął się szef.
Wydawało mi się, że wreszcie się mną zainteresowała.
– Prowadził zajęcia praktyczne. Uczył agentów operacyjnych, jak wyławiać ukrytych Innych. I natknął się na mnie… – uśmiechnąłem się wspominając. – Przebił moją osłonę, oczywiście. A dalej wszystko poszło jak zwykle…przeszedłem kurs adaptacyjny, rozpocząłem pracę w dziale analitycznym. I…bez żadnych specjalnych zmian trybu życia. Zostałem Innym, ale nie porzuciłem zwykłego ludzkiego życia. Szef nie był zadowolony, ale milczał. Pracowałem sumiennie… a do reszty szef nie miał prawa się wtrącać. Tydzień temu jednak w mieście pojawił się wampir-maniak. Polecono mi go unieszkodliwić. Niby dlatego, że wszyscy agenci operacyjni byli zajęci. A tak naprawdę, bym powąchał prochu. Może i słusznie, ale w ciągu tygodnia zginęło jeszcze troje ludzi. Zawodowiec wyłapałby tę parkę w dobę…
Strasznie chciałem wiedzieć, co na ten temat sądzi Olga. Ale sowa nie i ani jednego dźwięku. -Co w końcu jest ważniejsze dla zachowania równowagi? -spytałem ją.
– Podniesienie moich kwalifikacji operacyjnych, czy też życie trojga zupełnie niewinnych ludzi?
Sowa milczała.
– Zwykłe metody zawiodły, nie wyczułem wampirów – kontynuowałem-Należało wzbudzić w sobie rezonans. Nie piłem ludzkiej krwi. Wystarczyła świńska. I te wszystkie uzupełniające preparaty… na pewno je znasz…
Mówiąc o preparatach, wstałem, otworzyłem szafkę nad kuchenką i wyjąłem szklany słoiczek szczelnie zatkany korkiem. Na dnie zostały resztki zbrylonego szarego proszku, nie było już sensu zdawać go do działu gospodarczego. Wysypałem proszek do zlewu i spłukałem – po kuchni rozszedł się duszący, odurzający aromat. Przepłukałem słoiczek i wyrzuciłem do wiadra na śmieci.
– O mało co nie przekroczyłem granicy – dorzuciłem. – W najbardziej naturalny sposób. Wczoraj rankiem, kiedy wracałem z polowania… przed domem spotkałem dziewczynę, sąsiadkę. Nie zaryzykowałem nawet powitania, kły już się wyrżnęły. A tej nocy, kiedy wyczułem Zew, skierowany na chłopca… prawie przyłączyłem się do wampirów.
Sowa patrzyła mi w oczy.
– Sądzisz, że właśnie dlatego szef mnie wyznaczył?
Wypchany. Wypchany watą kłębek pierza.
– Żebym spojrzał ich oczami?
Z przedpokoju dobiegł dźwięk dzwonka. Westchnąłem, rozłożyłem ręce -już nic nie poradzę, sama sobie jest winna. Każdy byłby lepszym rozmówcą niż to nudne ptaszysko. Zapaliłem po drodze światło, podszedłem do drzwi, otworzyłem.
Na progu stał wampir.
– Właź – powiedziałem. – Właź, Kostia.
Nieśmiało zadreptał w miejscu, przy drzwiach, ale jednak wszedł. Przygładził włosy – zauważyłem, że dłonie miał spocone, a oczy – rozbiegane.
Читать дальше