– Szybko – syknęłam. – Gaś świece!
Podczas gdy Jack przystąpił do wykonania polecenia, podeszłam do drzwi.
– Kto tam? – zapytałam słodkim głosikiem.
– Susannah – odparł aż za dobrze mi znany głos. – Otwieraj natychmiast.
Co do mnie, to uważam, że ojciec Dominik przesadził. Po pierwsze, całkowicie panowałam nad sytuacją.
A po drugie, nie poświęciliśmy przecież żadnych zwierzaków. Kurczak został zarżnięty już dawno.
Więc całe to miotanie się i wyzywanie nas od różnych takich było naprawdę zbędne.
To nie znaczy, że zwyzywał Jacka. Nie, większość wyzwisk kierowana była w moją stronę. To, że koniecznie chcę zniszczyć siebie, to jedna sprawa, ale zmuszać małego chłopca, żeby mi w tym samounicestwieniu pomagał to niegodziwe.
A moja uwaga, że ten oto mały chłopiec doprowadził do sytuacji, która wymaga ode mnie samounicestwienia? Taak, to nie zostało za dobrze przyjęte.
Ale to, co udało mi się osiągnąć, to przekonanie ojca Dominika, że poważnie traktuję mój plan. Zrozumiał chyba wreszcie, że zrobię wszystko, żeby odnaleźć Jesse'a. Z jego pomocą lub bez niej.
Zdecydował więc, że w tych okolicznościach lepiej będzie, jeśli udzieli mi pomocy, choćby po to, żeby nie dopuścić, abym zrobiła krzywdę sobie lub komuś innemu.
– To nie będzie – oświadczył z niechętną miną, otwierając drzwi bazyliki – żaden podejrzany obrzęd. Żadne tam brazylijskie wudu. Przeprowadzimy przyzwoity chrześcijański egzorcyzm albo w ogóle nic nie przeprowadzimy.
Jak się tak zastanowić, to chyba odbyłam najdziwniejszą rozmowę na planecie. „Przyzwoity chrześcijański egzorcyzm”?
Ale dziwne miewam nie tylko rozmowy. Okoliczności, w jakich je odbywam, też bywają dziwaczne. Ta, na przykład, miała miejsce w ciemnym, pustym kościele. Ciemnym, bo było po północy, pustym z tego samego powodu.
– No i będzie czuwała nad tobą osoba dorosła – ciągnął ojciec Dominik, wprowadzając mnie do środka. – Jak mogłaś się spodziewać, że ten chłopiec poradzi sobie z tak skomplikowaną procedurą, tego nie jestem w stanie pojąć…
Nawijał w tym duchu przez całe popołudnie. Dokładnie mówiąc, dopóki rodzice Jacka i Paul nie wrócili do apartamentu. Ojciec D nie mógł, oczywiście, tak po prostu mnie stamtąd zabrać. Z powodu Jacka. Zmusił nas oboje do uprzątnięcia bałaganu, jakiego narobiliśmy – to nie zabawa zmyć krew kurczaka z kafelków, wiem, co mówię – a potem musieliśmy siedzieć i czekać, aż państwo Slaterowie wrócą z lekcji tenisa.
Rodzice Jacka zdziwili się trochę, zastawszy nas troje siedzących na kanapie. Pomyślcie tylko: opiekunka, chłopiec i ksiądz? No i kto tu się musiał poczuć, jakby się naćpał?
Co jednak miałam robić? Ojciec D nie wyszedłby beze mnie. Nie wierzył, że nie będę próbowała egzorcyzmów.
Tak więc siedzieliśmy we troje, podczas gdy ojciec D robił nam wykład na temat szlachetnej sztuki mediacji. Mówił przez dwie godziny. Nie żartuję. Dwie godziny. Słowo daję, Jack pod koniec musiał żałować, że powiedział mi o tym całym „widzę martwych łudzi”. Miałby pewnie ochotę powiedzieć: „Eee, martwi ludzie? Co wy, żartowałem. Tylko żartowałem…”
No, ale nie wiem, może to i dobrze, że dzieciak dowiedział się, co należy, a czego nie należy. Bóg jeden wie, że ja nie miałam żadnego porządnego wprowadzenia w ten temat. Może gdybym miała większą jasność co do pewnych punktów, do tej historii z Jesse'em nigdy by nie…
Ale wszystko jedno. Można się oskarżać do woli. Byłam w pełni świadoma, że ten bałagan powstał z mojej winy. Dlatego tak mi zależało, żeby go usunąć.
Och, a fakt, że byłam w nim zakochana? Taak, to też nie było bez znaczenia.
W każdym razie tym się właśnie zajmowaliśmy, kiedy wrócili rodzice Jacka: słuchaliśmy bajania ojca D na temat odpowiedzialności i uprzejmości w kontaktach z nieżyjącymi.
Kiedy państwo Slaterowie w towarzystwie Paula weszli do pokoju, ojciec Dominik umilkł. Oni z kolei przerwali rozmowę o swoich planach co do kolacji i stanęli w drzwiach, patrząc na nas zdumieni.
Paul otrząsnął się pierwszy.
– Suze – odezwał się z uśmiechem – co za niespodzianka. Sądziłem, że jesteś chora.
– Przeszło mi – powiedziałam, wstając. – Proszę państwa, Paul, to jest, hm, dyrektor mojej szkoły, ojciec Dominik. Był tak miły, że mnie tutaj podwiózł, abym mogła, hm, odwiedzić Jacka…
– Bardzo mi miło. – Ojciec Dominik podniósł się szybko. Jak już wspomniałam, jeśli chodzi o ojca D, jest na co popatrzeć. Wywiera duże wrażenie, całe metr osiemdziesiąt. Nie wygląda na typa, którego nie byłoby przyjemnie zastać w swoim pokoju hotelowym w towarzystwie ośmioletniego syna i jego opiekunki, a to już o czymś świadczy.
Kiedy państwo S usłyszeli, że ojciec D jest związany z Misją Junipero Serry, stali się bardziej otwarci i zaczęli opowiadać o swojej podróży i wrażeniach. Chyba nie chcieli, by pomyślał, że należą do łudzi, którzy przyjeżdżają do miasta otoczonego skrawkiem Ameryki o historycznym znaczeniu, a następnie spędzają czas wyłącznie na grze w golfa i piciu szampana z sokiem pomarańczowym.
Podczas gdy rodzice gawędzili z ojcem D, Paul zbliżył się do mnie, szepcząc:
– Co robisz dzisiaj wieczorem?
Zastanawiałam się, czy nie powiedzieć mu prawdy: „Och, nic takiego. Zamierzam tylko wyegzorcyzmować swoją duszę, żeby móc się przespacerować po czyśćcu, szukając ducha zmarłego kowboja, który mieszkał kiedyś w moim pokoju”.
Ale to by zabrzmiało trochę nonszalancko albo jak wymówka wymyślona na poczekaniu. Coś w rodzaju: „muszę umyć włosy” zamiast „odczep się”. Wobec tego powiedziałam:
– Mam pewne plany. Na to Paul:
– To marnie. Miałem nadzieję, że przejedziemy się nad Big Sur, obejrzymy zachód słońca, a potem może coś przekąsimy.
– Przepraszam – powiedziałam z uśmiechem. – Brzmi wspaniale, ale, jak już mówiłam, mam pewne plany.
Większość chłopaków w tym momencie zmieniłaby temat, ale nie Paul. Wyciągnął nawet rękę i objął mnie obojętnym gestem… jeśli taki gest można wykonać obojętnie. A jednak, w jakiś sposób mu się udało. Może dlatego, że pochodzi z Seattle.
– Suze – powiedział, zniżając głos tak, aby nikt go nie usłyszał. Zwłaszcza młodszy brat, który wyraźnie podsłuchiwał, wyciągając szyję w naszą stronę. – Jest piątek wieczór. Pojutrze wyjeżdżamy. Może nigdy się już nie zobaczymy. Nie daj się prosić. Rzuć pieskowi kość, dobrze?
Niezbyt często uwodzi mnie jakiś chłopak. W każdym razie nie taki przystojniak jak Paul. Większość chłopaków, którym podobałam się od czasu przeprowadzki do Kalifornii… Cóż, miewali poważne problemy rzutujące na naszą znajomość, jak na przykład długoletni wyrok za morderstwo.
No więc to było dla mnie coś nowego. Byłam pod wrażeniem. Choć wcale tego nie chciałam.
A jednak nie byłam kretynką. Nawet gdybym nie kochała innego, Paul Slater nie był stąd. Łatwo chłopakowi, który za parę dni wyjeżdża, zamącić dziewczynie w głowie. Jasna sprawa, że do niczego nie musi się zobowiązywać.
– Rany – mruknęłam. – To takie miłe, ale ja naprawdę mam inne plany.
Wysunęłam się spod jego ramienia i wpadłam w słowo doktorowi Slaterowi, który właśnie opisywał szczegółowo dzisiejsze wyniki gry w golfa:
– Ojcze D, czy może mnie ojciec odwieźć?
Ojciec Dominik zgodził się, naturalnie, po czym wyszliśmy. Zauważyłam, że Paul łypie na mnie krzywo, kiedy się żegnaliśmy, ale uznałam, że jest zły, bo odrzuciłam jego zaproszenie na kolację.
Читать дальше