– Cieszę się – stwierdziła, przymykając oczy. – Ostatnie wydarzenia skłoniły mnie do przekonania, że małżeństwo nie byłoby dla Alany najgorszym wyjściem. Choćby dlatego, że przestałaby wtedy dręczyć swego ojca. Inna sprawa, że przyszły mąż, którego nikt nie zna w okolicy, lecz który zdążył oświadczyć o swym szlacheckim pochodzeniu… Rodzina narzeczonej powinna chyba lepiej poznać kandydata, czyż nie?
– Niewątpliwie.
Opary wina, w innych przypadkach zazwyczaj rozwiązujące języki, w wypadku Rekotarsa zadziałały odwrotnie, czyniąc go małomównym.
– Na początek – dodała, wstając – prosiłabym pana, by odnalazł swą zbiegłą narzeczoną i odprowadził do domu. Obawiam się, że nikt poza panem…
– Jaśnie pani!!!
Drzwi rozwarły się z trzaskiem. Sługa w kantorku zadrżał. Na progu stał Klow, a świeże zadrapania płonęły na bladej twarzy.
– Jaśnie pani… Alana… oni ją tam…
Tantala miała wrażenie, że z otwartych drzwi wionęło chłodem. Wręcz lodowatym.
– Co?
– Oni…
Klow wykonał nieokreślony gest, wyrażający chyba coś wielkiego i bardzo ciężkiego. Tantala jednak momentalnie odgadła, co chce przekazać. Rekotars niczego nie pojmował.
– Alana?! – zapytała nieswoim głosem.
– Zabrali ją – wydyszał lokaj. – Otumanili i zabrali… gdzieś…
Tantala chwyciła go za kołnierz kurty.
– Czyś ty zwariował?! Dokąd zabrali?
– Przypłynęli łodzią trzy dni temu – wtrącił cicho sługa zza kantorka. – Łódź jest na przystani…
Tantala poczuła zamęt w głowie. Dały o sobie znać udręka i napięcie ostatnich dni, a może zaczynała się starzeć. Kiedy nieszczęścia spadają na człowieka czarną serią, trudno o rozsądek.
– Biegnij po strażników – szepnęła do lokaja. – W imieniu pułkownika Solla…
Recepcjonista skrzywił się z powątpiewaniem.
– Pod pułkownikiem Sollem strażnicy działali szybko, ale teraz rozpuścili się jak dziadowski bicz. Zanim ruszą zadki, tamci już dawno odpłyną…
Tantala oprzytomniała, gdy poczuła, jak silna męska dłoń bierze ją pod ramię i prowadzi do drzwi. W twarzy młodzieńca nie było śladu pijaństwa.
– Na co pani czeka?! Gdzie jest ta wasza przystań?!
Przystań była niewielka i błotnista. Zapewne nie zawijały tutaj bogate kupieckie okręty. Szeroka rzeka w pobliżu miasta w swym dolnym biegu przedzielona była progami, uniemożliwiającymi wielką żeglugę. Pływali tu tylko rybacy albo szaleńcy. Pierwsi nie zbliżali się do progów, drudzy próbowali pokonać je bez większych szkód.
W ciemności Tantala nieomal wpadła jedną nogą w dziurę w drewnianym molo. Ledwie zdołałem ją podtrzymać. Doprowadziła mnie do przystani, lecz teraz jej obecność stawała się niepożądana. Mówiąc wprost, przeszkadzała mi.
Na odległym cumowisku błyszczało światło i dochodził stamtąd gwar wielu głosów. Niemal całkiem wytrzeźwiałem. Woda mętnie połyskiwała, odbijając światła dwóch latarń na dziobie i rufie stateczku, który przy bliższym wejrzeniu okazał się dużą łodzią.
Skakali jak pchły. Tantala chwyciła mnie kurczowo za ramię. Wyrwałem je trochę zbyt brutalnie.
– Jest ich zbyt wielu – wymamrotała cicho była komediantka. – Zaczekajmy na straż…
Odepchnąłem ją ramieniem.
– Do tyłu…
Topór uderzył głucho w linę cumowniczą. Nie było czasu, jak widać, na rozplątywanie węzłów.
Skoczyłem.
Ciemność mi nie przeszkadzała. Wylądowałem pośrodku pokładu. Stateczek mocno się zakołysał, wydawał się przeciążony.
– Macie dość życia, śmierdziele?
Zwróciło się w moją stronę osiem paskudnych pysków. Parszywy los! W roztańczonym świetle latarń wydawało się, że mają zarośnięte zwierzęce mordy.
Kątem oka wyłowiłem ruch za plecami. Łajdak chciał zaatakować od tyłu i prawie mu się udało. Ciekawe komu ukradł ten bogato zdobiony kindżał. Tak piękny oręż nie po to wykuto, by zadawać nim cios w plecy…
Broń upadła na pokład. Sekundę wcześniej w szerokim, eleganckim obrocie dosięgłem noskiem buta uzbrojoną dłoń. Wszystkie mięśnie zaprotestowały bólem i zakłuło mnie w boku. Sześć knajp pod rząd nie sprzyjało zachowaniu formy. Dzięki Niebiosom, że miałem do czynienia ze zwykłą bandycką hołotą, znającymi się tyle na walce, co głupiutka panienka…
A może się myliłem?!
Atakujący od tyłu cofnął się, kryjąc za cudzymi plecami.
Miałem teraz szpadę i kindżał. Łotry podchodziły wciąż bliżej i co gorsza, przemykali bokiem, koniecznie chcąc dosięgnąć mych pleców.
– Rąb liny! – warknął ktoś w ciemności niewyraźnie, jakby miał czymś zapchaną gębę. – A tego… za burtę!
Uderzenia topora wzmogły się. Chłopakom nie pozostawało nic innego, jak wykończyć mnie pośrodku rzeki, tak aby nawet nie udało się wyłowić zwłok ostatniego z Rekotarsów. W świetle padającym z rufy przyuważyłem tłustego młodzieńca z amuletem w kształcie ludzkiego oka na piersi. Oko błyskało bezmyślnie i obojętnie.
W potężnych pięściach marynarskiej hałastry zaświeciły krótkie ostrza, podobne do rybich łusek. Wokół mnie zawirował krąg…
Wszystko, co zjadłem i wypiłem tego dnia, teraz zapragnęło opuścić mój organizm, osłabiając reakcje i dławiąc oddech. Gdyby zobaczył mnie w tej chwili dawny fechmistrz, byłby szczerze zdumiony, że jeszcze żyję.
Kręciłem się jak fryga. Parowałem w taki sposób, żeby padający napastnicy pociągali za sobą swoich kamratów. Pierwszy trudny moment walki minął już i z pewnym opóźnieniem poczułem narastający szał bojowy.
Temu, który rąbał linę, nie udało się doprowadzić dzieła do końca. Wypchnąłem go za burtę ciałem kompana, który chwilę wcześniej godził we mnie nożem. Teraz miałem przeciw sobie tylko sześciu zbirów. Pomyślałem, że jeśli przetrzymam ten atak, mam szansę zwyciężyć.
W mą klingę uderzyła ciężko stal spragniona krwi. Napastnik odsłonił lewy bok, więc dźgnąłem weń kindżałem. Krąg nadal wirował. Zablokowałem jednym zamachem szpady trzy ciosy, wytrzymując uderzenia, chociaż w pierwszej chwili poczułem lęk, że nie zdzierżę…
Czwarte uderzenie poszło dołem. Zatrzymałem je ostrzem kindżału. W rozmazanym zamachu z mojej klingi spłynęła ciemna kropla. A może tylko mi się zdawało. Co mogłem zobaczyć w takim mroku i ścisku?
Uskoczyłem w bok, pozwalając rozjuszonym wrogom przelecieć koło mnie prosto na burtę. Ten, którego dosięgłem sztyletem, wił się na pokładzie. Herszt ze szklanym okiem na piersi nie zdążył otworzyć ust, by wydać kolejny rozkaz. Z walki odpadł jeszcze jeden, dostawszy w ciemię rękojeścią, jego towarzysz cofnął się, pozostawiając mnie samotnym.
– Załatwię was wszystkich, kanalie! – wydyszałem, rozglądając się i wymachując zakrwawioną klingą. – Gdzie dziewczyna, łajdaki?!
Moich przeciwników wystarczyłoby, żeby przydusić mnie stosem swych ciał.
– Za burtę go, durnie, czego gęby rozdziawili?! – zaryczał ktoś za mymi plecami.
Obrzuciłem się w myślach najgorszymi obelgami. Po raz pierwszy w trakcie walki pomyślałem, że najwyższy czas, by pojawiły się straże.
Chłopaki były podobne do siebie jak krople wody. Krępi i mocno zbudowani. Chód rozkołysany. Rzucili się znów jednocześnie ze wszystkich stron, lecz nie spieszyło im się posmakować znowu mych ostrzy. Miałem sporo racji, równając tych żeglarzy z hołotą. Ich grubsze i cieńsze kości tak samo roztrzaskają się na pokładzie…
Stwierdziłem ze zdumieniem, że mieli teraz w dłoniach nie tylko noże. Wyciągnęli skądś niewielkie toporki, pałki, haki, łańcuchy.
Читать дальше