Pewnego dnia, kiedy był sam, tuż po pierwszej rocznicy swego cudownego odkrycia, zgubił się. Bawił się tak jak zawsze, nie zważając, jak daleko zaszedł, pewny, że odnajdzie drogę powrotną, ponieważ robił to już tak wiele razy, i nagle nie wiedział już, gdzie jest. Tunel, którym szedł, nie wydawał się znajomy; groty, do których wchodził, wyglądały inaczej i obco, a otoczenie stało się nagle groźne i nieprzyjazne. Chwilę trwało, zanim pogodził się z faktem, że naprawdę się zgubił. Zatrzymał się więc i czekał. Z początku nie miał pojęcia, na co czeka, ale po jakimś czasie stało się to jasne. Czekał na pożarcie. Groty ożyły, niczym śpiące bestie, które w końcu obudziły się, aby skończyć z chłopcem, który je zlekceważył. Morgan do końca życia miał pamiętać, jak się wtedy czuł. Zapamiętał poczucie rozpaczy, kiedy niewzruszone skały przemieniły się w żywe, oddychające i widzące stworzenia, które, niczym węże, zaciskały się wokół niego, czekając, aby zobaczyć, którędy spróbuje uciekać. Morgan nie uciekł. Zebrał w sobie odwagę przeciwko bestiom czającym się do skoku. Wyciągnął nóż i trzymał go przed sobą, zdecydowany drogo sprzedać swoje życie. Powoli, nie zdając sobie z tego sprawy, roztopił się w postaci, którą przez tak wiele godzin odgrywał. Stał się kimś innym. Kimś, kto go ocalił. Bestie cofnęły się. Śmiało ruszył naprzód i kiedy to zrobił, poczucie dziwności powoli znikało. Zaczął rozpoznawać otoczenie, fragment kryształu, wejście do tunelu, jeszcze coś i jeszcze, i nagle znowu wiedział, gdzie jest.
Kiedy wynurzył się z grot, była noc. Błąkał się przez kilkanaście godzin, chociaż wydawały się chwilą. Szedł do domu, myśląc, że jaskinie mają wiele masek, ale jeśli przyjrzeć się wystarczająco uważnie, można rozpoznać pod nimi twarz.
Był wtedy chłopcem. Teraz był mężczyzną i daleko odszedł od wierzeń dzieciństwa. Zbyt wiele widział w realnym świecie. Poznał zbyt wiele gorzkich prawd.
A mimo to, kiedy wspinał się schodami wijącymi się w skale jaskini pod Eldwist, uderzało go podobieństwo odczuć – dzisiejszych i tamtych, kiedy schwytany w kamiennym labiryncie nie znał drogi ucieczki. Tak jak wtedy wyczuwał życie w skale, obecność Uhl Belka, poruszającego się jak uderzenia pulsu w ciszy. Tak jak wtedy, czuł się obserwowany przez bestię, która przebudziła się i patrzyła, którędy spróbuje uciekać. Ciężar bestii przygniatał go. Jej ogrom nie dawał się z niczym porównać. Półwysep, miasto i jego okolice, cały świat – Eldwist było tym wszystkim, a Uhl Belk był Eldwist. Morgan Leah na próżno szukał pod maską, która zmyliła go jako chłopca, twarzy, która miała być pod nią ukryta. Bał się, że jeśli jej nie znajdzie, nigdy się nie uwolni.
Schodzili w ciszy. Ci, którzy przybyli z Rampling Steep, jedyni pozostali, którzy mogli stanąć przed Królem Kamienia. Morgan przemarzł i drżał z zimna, a chłód, który odczuwał, był czymś daleko więcej niż tylko chłodem powietrza w jaskini. Czuł krople potu na plecach i zastanawiał się gorączkowo, co uczyni, kiedy schody wreszcie się skończą i znajdą się we wnętrzu kopuły. Wyciągnie miecz ze zwykłej stali? Zaatakuje nim niemal nieśmiertelnego stwora? Wydobędzie swój strzaskany talizman, śmiesznie małe ostrze? Czym zaatakuje? Czym? Co powinien zrobić?
Patrzył na Ożywczą, drobną i delikatną w świetle srebrnego światła Walkera, kruchą drobinę z ciała i krwi – jedno machnięcie kamiennej dłoni Uhl Belka mogło ją rozsypać w pierwiastki, które ją uformowały. Śmierć Ożywczej – próbował to sobie wyobrazić. Poczuł napad lęku, niczym przeszywające, płonące strzały. Dlaczego to robią? Dlaczego w ogóle próbują?
Walker pośliznął się na zroszonych mgłą stopniach, uderzył się w kolano i jęknął z bólu. Zwolnili, kiedy wstawał, a Morgan czekał na poruszenie Uhl Belka. Myśliwy i zwierzyna – ale kto był kim? Zapragnął mieć przy sobie Steffa, Para Ohmsforda, Padishara Creela, któregokolwiek i wszystkich ich razem. Zapragnął ujrzeć choćby maleńką ich cząstkę. Ale na próżno. Nie było tu żadnego z nich; żaden nie przyjdzie. Był sam.
Z dziewczyną, którą kochał i która nie mogła pomóc.
I z Walkerem Bohem.
Nieoczekiwana iskierka nadziei zapłonęła w duszy górala. Walker Boh. Wpatrzył się w prowadzącą ich zakapturzoną postać; jednoręki, ocalały z Wiecznej Rezydencji Królów, powstały z popiołów Hearthstone. Jak kot o wielu żywotach, pomyślał. Dawny Mroczny Stryj, pochodzący być może od niezwyciężonej postaci z legend, ale i tak cudowny, zdolny przeciwstawić się druidom, duchom i cieniowcom i żyć dalej. Przybył do Eldwist, aby dopełnić przeznaczenia obiecanego mu przez cień Allanona, albo umrzeć – oto, co postanowił uczynić Walker Boh. Walker, który przetrwał wszystko, aż do teraz, przypomniał sobie Morgan, nie był człowiekiem, którego można łatwo zabić.
A więc, być może i tym razem Mrocznemu Stryjowi nie jest przeznaczona śmierć. I być może – tylko być może – coś z tej nieśmiertelności przejdzie i na niego.
Walker Boh zwolnił przed nim. Pstryknięcie palcami i srebrne światło zniknęło. Stanęli cicho w ciemnościach, czekając i nasłuchując. Kiedy ich oczy przywykły do ciemności, czerń straciła swą nieprzenikliwość i otoczenie zaczęło powoli nabierać kształtów – schodów, sufitu, ścian i otworu za nimi.
Dotarli do końca swej wspinaczki.
Walker jednak trzymał ich bez ruchu w miejscu. Kiedy Morgan pomyślał, że nie wytrzyma już dłużej, ruszyli ponownie, powoli, ostrożnie, po jednym stopniu, niczym cienie w mroku. Stopnie skończyły się i zaczął się korytarz. Przeszli go cisi i niewidzialni, chociaż Morganowi wydawało się, że ich myśli zawisły widoczne w powietrzu, nagie, krzyczące i skąpane w świetle.
Kiedy korytarz się skończył, zatrzymali się ponownie, wciąż ukryci w jego opiekuńczym mroku. Morgan podszedł naprzód i rzucił niespokojne spojrzenie.
Otwierała się przed nimi kopuła Króla Kamienia, ogromna, zamglona i cicha jak grobowiec. Podwyższenia otaczające arenę ciągnęły się symetrycznymi rzędami schodów, jak martwa natura w mroku i półświetle, wznosząca się do sklepienia, a jej najwyższy poziom był ledwie niewyraźnym zarysem na tle wiekowego kamienia. W dole arena, płaska i twarda, pozbawiona była jakiegokolwiek ruchu. Ogromna figura Uhl Belka przykucnęła na środku, odwrócona tak, że widać było tylko cień grubo ciosanej twarzy.
Morgan Leah wstrzymał oddech. Cisza kopuły wydawała się szeptać ostrzeżenia, które krzyczały w jego umyśle.
Walker Boh cofnął się i stanął przy nim, a jego blada, zapadnięta twarz pochyliła się tak, że jego usta znalazły się przy uchu Morgana.
– Skręć w lewo, ja pójdę w prawo. Bądź gotów, kiedy w niego uderzę. Spróbuję zmusić go, żeby upuścił Kamień. Złap go, jeśli to zrobi. Potem uciekaj i nie oglądaj się za siebie. Nie wahaj się. Nie zatrzymuj się pod żadnym pozorem. – Jego dłoń chwyciła nadgarstek Morgana i przytrzymała go. – Bądź szybki, góralu. Bądź szybki.
Morgan bez słowa skinął głową. Przez chwilę czarne oczy Ożywczej napotkały jego wzrok. Mógł w nich czytać.
Potem Walker odszedł, wymknął się z ujścia korytarza na arenę, ruszając w prawo, wzdłuż frontowej ściany podwyższeń, i zniknął w mroku. Morgan skręcił w lewo. Odepchnął od siebie strach i poddał się dowodzeniu Mrocznego Stryja. Przeciął kamień niczym widmo, szybki i pewny, odnajdując w samym ruchu zaskakujące pokrzepienie. Ale strach nie mijał, przyczaił się tylko w jego wnętrzu jak zapędzona w kąt bestia. Cienie wydawały się krążyć wokół niego, a cisza kopuły szeptała w jego myślach jak niemy wąż. Wzrok utkwił w potężnej sylwetce na środku areny; wypatrywał choćby najdrobniejszego ruchu. Nie było żadnego. Uhl Belk był kamienną rzeźbą na tle szarości, cichą i nieruchomą. Szybko, pomyślał Morgan, idąc. Szybko jak światło. Po przeciwnej stronie areny dostrzegł Walkera, szczupłą sylwetkę, poruszającą się ukradkiem, niemal niewidoczną w mroku. Jeszcze kilka chwil, pomyślał. A potem…
Читать дальше