Omiótł wzrokiem mrok jaskini wokół siebie, wrota do Grobowca Królów czterech krain zmarłych przez te wszystkie wieki, bogactwa spiętrzone przed kryptami, w których spoczywali, i kamiennych strażników pełniących wartę przy ich szczątkach. Z pustych twarzy patrzyły kamienne oczy, niewidzące i obojętne. Był sam z ich duchami.
Umierał.
Łzy napłynęły mu do oczu, oślepiając go, kiedy próbował je powstrzymać. Jakim był głupcem!
Mroczny Stryj. Słowa odbijały się bezdźwięcznym echem, szydercze i dokuczliwe. Głos należał do Grimponda, tego nikczemnego, podstępnego ducha, przez którego spotkało go to wszystko. To zagadki Grimponda przyprowadziły go do Wiecznej Rezydencji Królów w poszukiwaniu Czarnego Kamienia Elfów. Musiał wiedzieć, co go tu czeka, że zamiast Kamienia będzie tu Asphinx – śmiertelna pułapka, która go pokona.
A dlaczego niby miało być inaczej, zapytał ponuro sam siebie. Czyż Grimpond nie jego właśnie nienawidził jak nikogo innego? Czy nie przechwalał się przed Walkerem, że dając mu to, o co prosi, wysyła go na zgubę? Walker po prostu zszedł mu z drogi, aby ułagodzić ducha. Podążył pośpiesznie na spotkanie śmierci, która została mu obiecana, z radosną wiarą, że potrafi się obronić przed każdym złem, jakie może napotkać. Pamiętasz? – strofował sam siebie. Pamiętasz, jaki byłeś pewny siebie?
Drgnął spazmatycznie, kiedy zapłonęła w nim trucizna. No dobrze. Ale gdzie teraz była jego pewność siebie?
Ukląkł z wysiłkiem i pochylił się nad otworem w podłodze jaskini, gdzie do skały przyszpilona była jego ręka. Mógł stąd dojrzeć szczątki Asphinxa – kamienne ciało węża oplecione na jego własnym kamiennym ramieniu. Połączeni we dwóch na zawsze, przykuci do skał góry. Zacisnął wargi i podciągnął rękaw płaszcza. Jego przedramię było twarde, nieustępliwe, szare aż do łokcia, a pasma szarości posuwały się w górę, do ramienia. Proces zachodził powoli, ale nieprzerwanie. Całe jego ciało obracało się w kamień.
Nie obchodzi mnie, czy tak się stanie, pomyślał, ponieważ wcześniej umrę z głodu. Albo z pragnienia. Albo od trucizny.
Pozwolił, żeby rękaw opadł na swoje miejsce i przykrył koszmar tego, czym się stanie. Minęło siedem dni. Tę niewielką ilość jedzenia, którą ze sobą przyniósł, zjadł niemal natychmiast, a resztę wody wypił dwa dni temu. Teraz jego siły gwałtownie opadały. Przez większość czasu majaczył. Okresy świadomości stawały się coraz krótsze. Z początku walczył przeciwko temu, co się działo, próbując użyć magii, aby wypędzić truciznę z ciała i przywrócić dłoń i przedramię do życia. Ale magia całkowicie go opuściła. Próbował uwolnić ramię z kamiennej podłogi, myśląc, że zdoła się w jakiś sposób wyrwać. Ale okowy były mocne. Był przeklętym człowiekiem bez nadziei na uwolnienie. W końcu wyczerpanie sprawiało, że zapadał w sen, a w miarę upływu dni zasypiał coraz częściej i osuwał się w sen coraz dalej i dalej, tracąc chęć do przebudzenia.
Teraz, kiedy klęczał w ogromie bólu i ciemności, chwilowo ocalony od męki umierania przez głos Grimponda, z przerażającą pewnością zdał sobie sprawę, że lepiej by było gdyby znowu zasnął. Gwałtownie wciągnął i wypuścił powietrze, powstrzymując swój strach. Nie wolno pozwolić, aby tak się stało. Nie wolno się poddawać.
Zmusił się do myślenia. Doszedł do wniosku, że nie zaśnie, póki będzie myślał. Raz jeszcze prześledził w myślach rozmowę z Grimpondem. Słyszał słowa ducha i ponownie próbował odgadnąć ich znaczenie. Opisując miejsce, gdzie można odnaleźć Czarny Kamień Elfów, Grimpond nie wspomniał o Wiecznej Rezydencji Królów. Czyżby Walker doszedł po prostu do błędnych wniosków? A może celowo został wprowadzony w błąd? Czy w tym, co usłyszał, była choć odrobina prawdy?
Myśli Walkera rozpierzchły się w pomieszaniu, a umysł odmówił wysiłku, jaki mu nakazywał. W rozpaczy zamknął oczy i z ogromnym trudem zmusił się do ponownego ich otwarcia. Jego ubranie było lodowate i mokre od potu. Zadrżał. Oddech miał urywany, wzrok przyćmiony, a przełykanie sprawiało mu coraz większe trudności. Jak miał myśleć, skoro przeszkadzało mu tyle rzeczy? Chciał tylko się położyć i…
Przeraził się, czując, że pokona go paląca potrzeba snu. Przesunął się na kolanach, ocierając je do krwi na kamiennym podłożu. Być może trochę więcej bólu powstrzyma mnie przed zaśnięciem, pomyślał. Mimo to ledwie go odczuwał.
Ponownie się zmusił, żeby wrócić myślami do Grimponda. W wyobraźni usłyszał śmiech widma czerpiącego radość z jego fatalnego położenia. Słyszał nawołujący go szyderczy głos. Gniew dodał mu nieco sił. Jest coś, co muszę sobie przypomnieć, pomyślał zrozpaczony. Coś, co powiedział mu Grimpond i o czym powinien pamiętać.
Proszę, nie pozwól mi zasnąć!
Wieczna Rezydencja Królów nie odpowiedziała na to rozpaczliwe błaganie. Pomniki pozostały obojętne i milczące. Góra czekała.
Muszę się uwolnić! – krzyczał w myślach.
A potem przypomniał sobie wizje, a raczej pierwszą z tych, które ukazał mu Grimpond. Tę, w której stał na chmurze ponad pozostałymi członkami niewielkiej kompanii, która zebrała się w Hadeshornie w odpowiedzi na wezwanie cienia Allanona. Tę, w której oznajmił, że prędzej obetnie sobie dłoń, niż sprowadzi na powrót druidów, a potem uniósł ramię, aby pokazać, że naprawdę to zrobił.
Przypomniał sobie tę wizję i rozpoznał prawdę.
Z przerażeniem i niedowierzaniem odegnał od siebie reakcję, jaką to spowodowało, i pozwolił głowie opaść na kamienną posadzkę jaskini. Czuł, jak łzy spływają mu po policzkach i pieką w oczy, mieszając się z potem. Skulił się w śmiertelnej udręce przed tym wyborem.
Nie! Nie zrobi tego!
Wiedział jednak, że tak musi być.
Płacz przeszedł w przerażający w swej gwałtowności śmiech i przetoczył się przez pustkę grobowca. Walker czekał, aż wygaśnie, i kiedy zamilkły echa, raz jeszcze spojrzał w górę. Jego możliwości się wyczerpały. Los był przypieczętowany. Wiedział, że jeśli teraz się nie uwolni, to nie uczyni tego już nigdy.
Sposób był tylko jeden.
Spróbował pogodzić się z tym faktem, dystansując się od wstrząsających nim emocji, i sięgnął po ostatnie rezerwy siły. Przeszukał podłoże jaskini, aż odnalazł to, czego potrzebował. Był to ułamek skały mniej więcej o rozmiarach i kształcie ostrza siekiery, wyszczerbiony z jednej strony i bardzo twardy, gdyż wytrzymał upadek z sufitu komnaty, kiedy to, czterysta lat temu, oderwał się od niego w czasie walki Allanona z wężem Valgiem. Odłamek leżał w odległości dwudziestu stóp, czyli dokładnie poza zasięgiem zwykłego człowieka. Ale nie dla Walkera. Przywołał fragment magii, która mu pozostała, za wszelką cenę usiłując zachować spokój i skupienie. Kamień przesunął się do przodu o parę cali. W ciszy jaskini słychać było powolne chrobotanie i szurgot, kiedy się poruszał. Napięcie powodowało, że odczuwał coraz większe zawroty głowy. Płonął od gorączki i czuł narastające mdłości. Mimo to wciąż przysuwał kamień bliżej siebie.
Wreszcie odłamek znalazł się w zasięgu wolnej dłoni Walkera, pozwolił magii ulecieć i przez długie minuty dochodził do siebie. Potem wyciągnął ramię po kamień i mocno zacisnął palce wokół niego. Uniósł go powoli i odkrył, że kamień jest zadziwiająco ciężki. Tak ciężki, że nie był pewien, czy sam zdoła go unieść…
Nie potrafił dokończyć tej myśli. Nie potrafił myśleć o tym, co miał niebawem zrobić. Przyciągnął odłamek skały do siebie, zaparł się mocno kolanami o podłoże i uniósł kamień nad głową. Przez jedną chwilę wahał się, po czym opuścił go z całej siły; poczuł strach i ból. Uderzył w kamienne ramię pomiędzy łokciem a nadgarstkiem, waląc z taką siłą, że targnęło całym ciałem. Ból był tak potworny, że niemal stracił przytomność. Krzyczał, czując kolejne fale przechodzące przez jego ciało. Miał wrażenie, że coś od środka rozdziera go na strzępy. Upadł, walcząc o oddech, a kamienne ostrze siekiery wypadło z pozbawionych czucia palców.
Читать дальше