– Trwamy – odparł wreszcie. – Ostatni z naszych wielkich uczonych postanowił zestarzeć się i umrzeć. Nie mamy już nikogo, kto rozumiałby tajemnice przeszłości. Nie wiem, dlaczego tak jest.
– Wcale nie trwacie, kapitanie. Wasz dzień niemal dobiegł już końca. To zmierzch. Popłyń ze mną. Na zachód. Znajdź sobie nowy dom. Naucz mój lud mocy magicznych kamieni.
Talaban wstał.
– Wypocznij dziś dobrze – powiedział i wyszedł.
Po jego odejściu Probierz zjadł trochę suszonego mięsa, a potem opuścił kabinę i wspiął się na środkowy pokład. Tam oparł się o reling, by obserwować mknące obok okrętu delfiny. Zawsze cieszył go widok figli Ośnu, ludu morza. W rodzinnych stronach, gdy wypłynął na ciepłe wody zatoki, często pojawiały się obok niego, wyskakując nad wodę i zanurzając się z powrotem. Zawsze zachowywały się przyjaźnie.
– To dziwne stworzenia – stwierdził vagarski sierżant, Methras, podchodząc do niego. Probierz zerknął na wysokiego, łysiejącego żołnierza. Lubił Methrasa. Wyczuwał w nim samotność, podobną do tej, która doskwierała jemu.
– Nie tylko dziwne – odparł. – Ośnu magiczne są. To wielcy uzdrowiciele.
– Ryba, która leczy? Trudno w to uwierzyć.
– Te oczy to widziały – zapewnił Probierz. – Dziecko urodziło się, rosło, nie mówiło. Siedziało. Gapiło się. Szaman Ośnu wezwał. Przypłynęły.
– Chwileczkę, Probierzu – przerwał mu z uśmiechem Methras. – Ten kawałek o dziecku rozumiem. Ale w jaki sposób szaman wezwał delfiny?
– Stanął na urwisku. Zaśpiewał pieśń. Światło, śpiew, dym, ogień. O zmierzchu przypłynęły. Dwadzieścia Ośnu. Aż na płyciznę. Szaman zaniósł do nich dziecko. Ośnu przemówiły. Wysokie, śpiewne głosy. Bez słów. Szaman uniósł chłopca. Włożył go do wody, zacisnął rączki na płetwie Ośnu. Ośnu opłynął zatokę wkoło, ciągnąc za sobą roześmiane dziecko. Tego samego dnia chłopiec przemówił. Magia Ośnu.
– Widziałeś to na własne oczy?
– Te oczy widziały. Magia Ośnu.
– Dobra magia – zgodził się Methras. Obaj oparli się o reling, obserwując w milczeniu delfiny. Po chwili sierżant się wyprostował. – Chciałbym któregoś dnia z nimi popływać – stwierdził ze smutkiem.
– Ciebie też uzdrowią – zapewnił Probierz.
– Nie potrzebuję uzdrowienia.
Dzikus potrząsnął głową. Wyciągnął rękę i oparł dłoń na piersi żołnierza.
– Puste miejsce tu masz. Trzeba je wypełnić.
– Za dużo widzisz, przyjacielu – odpowiedział Methras. Potem odwrócił się i odszedł.
Nad powierzchnię wynurzyła się wielka czarno-biała sylwetka. Delfiny pierzchły. Orka pomknęła za nimi.
– Dzisiaj nic nie złapiesz – wyszeptał Probierz.
Słońce chyliło się już ku zachodowi, niknąc w krwawoczerwonym morzu. Gdy zapadła ciemność, na pokładzie zapalono światła. Dzikus zaklął. Świecące kule były nienaturalne. Niepokoiły jego ducha.
Zamknął oczy, by osłonić je przed blaskiem, i zaśpiewał niskim dźwięcznym głosem pieśń Ośnu.
Ren-el-gan nie wyróżniało się z pozoru niczym szczególnym, co tłumaczyłoby jego znaczenie dla plemion. Na płaską połać piaszczystej pustyni padał cień wysokich gór, a jedynym dziełem rąk ludzkich było tu obmurowanie studni zbudowane z bloków piaskowca. Stało na nim wiadro. Do jego rączki przywiązano cienki sznur, łączący je z żerdzią. Nie było żadnych posągów, pomników ani wyrytych na pobliskich skałach inskrypcji.
Niemniej jednak to właśnie tu plemiona zbierały się na Zgromadzenie. Tutaj, przy Studni Życia, z której Źródło Wszechrzeczy zaczerpnęło wody, by zmiękczyć glinę, z której ulepiło ciało pierwszego człowieka.
Ren-el-gan było świętym miejscem. Nie przelewano tu krwi.
Na wschód od niego zaczynała się Pustynia Snów, rozległa i w przeważającej części nienadająca się do zamieszkania. Podczas letnich upałów sucha ziemia w niespełna dobę wysysała z ciała człowieka wszelką wilgoć, a w dwa dni zabijała konia. Z każdym rokiem pustynia rosła. Na południe od niej leżały zielone ongiś doliny rzek, którymi władali Patiacy, Koziarze. Na północy, za górami, na przestrzeni prawie siedmiuset mil ciągnęły się ziemie Erek-jhip-zhonad oraz około dwudziestu pomniejszych ludów.
Oczy plemion były jednak zwrócone na zachód. To bogate nadmorskie miasta zaprzątały ich myśli, rozbudzały ich wyobraźnię. Pustynia powoli wysysała życie z ich ojczystych stron, widziały więc w żyznych równinach otaczających miasta rozwiązanie swych narastających problemów. Gdyby ludziom z plemion udało się zawładnąć miastami, w ich ręce wpadłyby wszystkie bogactwa Awatarów. Nie musieliby się już martwić o wiosenne deszcze i znikającą trawę. Mieszkaliby w pięknych domach i być może poznaliby też tajemnicę wiecznej młodości, jak Awatarowie.
W odległości pół mili od Studni Życia, pod jedwabnym baldachimem, Judon z Patiaków zasiadał na wielkim, zdobnym tronie. Jego masywne, obleczone w jedwabie cielsko wypełniało mebel w całości, wygniatając miękkość z poduszek na siedzeniu i za plecami. Po obu stronach tronu stało dwóch osobistych strażników Judona, rosłych mężczyzn o zimnych spojrzeniach. Przed nim, na rozłożonych na ziemi dywanikach, siedzieli wodzowie osiemnastu największych plemion.
– Dlaczego mielibyśmy płacić Awatarom podatki? – pytał ich Judon. – Kto dał im na własność nasze ziemie? Czemu pozwalamy, żeby nad nami dominowali i zmuszali nas do życia w nędzy, podczas gdy sami bogacą się naszym potem? Przyjaciele! Bracia! Nadszedł czas, byśmy uwolnili się od tych pijawek.
– A jak mamy osiągnąć ten cel? – zapytał starszy wiekiem wódz. – Ich broń może rozerwać całą armię na strzępy. Brałem udział w zeszłorocznym buncie. Na polu bitwy zostało osiem tysięcy ludzi.
– Nie zginęli na próżno – zapewnił Judon. – Broń, o której mówisz, utraciła już niemal całą moc. Wiem, że Awatarom zostało niespełna pięćdziesiąt łuków zhi.
Te słowa przyciągnęły ich uwagę.
– Zebrane tu plemiona mogłyby w ciągu miesiąca wystawić czterdzieści tysięcy wojowników. Moglibyśmy zdobyć miasta, nim nadejdzie pierwszy chłodny wietrzyk jesieni. Pomyślcie o tym, bracia.
– Zaiste, zrobimy to – zgodził się inny wódz. – Muszę ci jednak zadać dwa pytania. Po pierwsze, skąd wiesz, ile mają broni, a po drugie, gdzie są Erek-jhip-zhonad? Powinni tu być.
Judon uśmiechnął się.
– Po prostu wiem. Mam przyjaciół w pięciu miastach. Dobrych przyjaciół, których zmęczyła już awatarska tyrania. A jeśli chodzi o Błotniaków… – Szeroko rozpostarł tłuste ramiona. – Być może wciąż jeszcze boją się Niebieskowłosych. Nie mogę przemawiać w ich imieniu. Gdy już zdobędziemy miasta, będą mogli przyjść do nas na kolanach, by błagać o resztki z naszego stołu.
– Mają dwadzieścia tysięcy wojowników – sprzeciwił się pierwszy z wodzów. – Nie sądzę, żeby musieli żebrać. Nie wyślę swoich żołnierzy na wojnę z Awatarami, jeśli nie przyłączy się do niej Lud Gwiazd.
Judon ukrył irytację. Mówiącym był Rzak Xhen, wódz plemienia Hantu, którego ziemie graniczyły z terytorium Erek-jhip-zhonad. Jeśli uda się go przekonać, przyprowadzi ze sobą ponad pięć tysięcy wojowników.
– Mój zacny Rzaku, twoja ostrożność zasługuje na pochwałę. Ja również wolałbym, żeby Błotniacy przyłączyli się do nas. Ale gdy już zwyciężymy, bez nich będzie więcej bogactw do podziału. A teraz zróbmy sobie przerwę na posiłek. Słońce silnie praży. Możemy wznowić obrady wieczorem.
Читать дальше