Niczego sobie. Jeśli nie kosztują więcej niż pięćdziesiąt rubli, zacznę je kupować.
I wtedy w mojej kieszeni zadzwoniła komórka.
Kilka sygnałów przepuściłem, zaciągając się aromatycznym dymem, potem wyjąłem aparat i nie patrząc na wyświetlacz, powiedziałem:
– Halo…
– Kirył, gdzie ty się podziewasz?
Serce mi się ścisnęło.
– Tata? – zapytałem, nie wierząc własnym uszom.
– No, na pewno nie mama! Matka jest urażona, że nie dzwonisz. Biedne kwiatki przywiędły. Kiedy je ostatnio podlewałeś?
– Słucham?
– Kiedy ostatni raz podlewałeś kwiaty?
– Pięć… dni temu?…
– Kirył, czy ty tam palisz? – zapytał podejrzliwie ojciec.
– Tak.
– Nigdy nie przypuszczałem, że to powiem, ale… mam nadzieję, że tytoń… – powiedział sucho ojciec. – Gdzie ty się włóczysz?
– A tak… to tu, to tam… ostatnio głównie na Aleksiejewskiej. W Kimgimie, w Skansenie… Do Arkanu raz zajrzałem…
– Myślałem, że już wyrosłeś z nocnych klubów – westchnął ojciec. – To co? Matka tu szykuje różne frykasy, a ja wstawiłem turecką rakiję do lodówki. Jak przyjedziesz, to ci naleję kieliszek.
– Przyjadę – odparłem zdecydowanie. – Teraz od razu przyjadę. Bardzo na was czekałem. Bardzo was kocham. Tylko po drodze skoczę na Dworzec Ryżski. Jak myślisz, można tam kupić bilety do Charkowa?
– Można – odrzekł ojciec, zaskoczony moją niespodziewaną wylewnością. – A co chcesz robić w Charkowie?
– No… takie tam… sprawy… – odparłem mętnie i popatrzyłem na swoje nogi w lekkich butach. – Chociaż… no dobra, potem pojadę. A macie jeszcze mój klucz od mieszkania?
– A co, miał się w proch rozsypać?
– No, faktycznie – przyznałem. W słuchawce ostrzegawczo pisnęło, zgasiłem papierosa na ścianie i powiedziałem: – Tato, telefon mi pada. Jadę.
Niełatwo było złapać okazję. Nikt nie chciał się zatrzymać przed mostem, w dodatku widząc jakiegoś niechlujnego chłopaka w letnim ubraniu i wyraźnie cudzej kurtce. W końcu jednak obok mnie zahamowała rozwalona „szóstka”. Typowe moskiewskie szahid-taxi.
– Do Pierowa… – powiedziałem, otwierając drzwi.
– A! Siadaj, siadaj! – Kierowca uśmiechnął się do mnie szeroko. Przypomniałem sobie, że właśnie z nim tydzień temu kręciliśmy się po mieście, gdy szukałem dowodów mojego istnienia.
– Dziękuję. – Usiadłem i zamyśliłem się. Ten „ekwiwalent”, który dostałem od Natalii, również został w innym świecie. – Słuchaj, jest taka sprawa…
– Nie masz forsy?
– Mhm. Ale jak dojedziemy, wezmę od rodziców.
– Nie trzeba od rodziców. To nie w porządku, żeby dorosły człowiek brał pieniądze od rodziców – odparł Kaukaz. – Oddasz jak będziesz miał.
– Jak oddam?
– Dwa razy razem jechaliśmy, to i trzeci pojedziemy.
Odchyliłem się na wgniecione siedzenie i tępo, bezwolnie patrzyłem, jak kierowca bezczelnie przejeżdża z najbardziej skrajnego pasa, skręca i wjeżdża bezpośrednio na wewnętrzny. A potem wsunęłam ręce do kieszeni kurtki Kotii.
W lewej znalazłem portfel. Otworzyłem go bezceremonialnie i powiedziałem do kierowcy:
– Fałszywy alarm. Jednak mam pieniądze.
Jeśli nawet kierowca zaczął coś podejrzewać, to nic nie powiedział.
W drugiej kieszeni znalazłem komórkę.
Z zainteresowaniem obejrzałem listę kontaktów – niektóre nazwiska znałem, innych nie. Zatrzymałem się na nazwisku Mielnikow i po chwili wahania wybrałem numer.
– Tak, słucham? – powiedział pisarz fantasta tonem zajętego, solidnego człowieka: uprzejmie, acz z lekkim zniecierpliwieniem.
– Dzień dobry, Dymitrze Siergiejewiczu – powiedziałem. – Mówi Kirył Maksimow, przyjaciel Kot… Konstantego Czagina. Pamięta pan, byliśmy u pana tydzień temu? Dzwonię z jego telefonu.
– Ee… tak, pamiętam! – Głos utracił oficjalność. – Jest pan tym młodym człowiekiem, który opowiadał tę historię… i jak tam pańskie sprawy? Poznają pana?
– Dobrze pan wtedy zrozumiał, że to fabuła powieści fantastycznej, którą chcę napisać – powiedziałem szybko. – Przepraszam, że ukazałem to jak prawdziwą historię. Od razu zrozumiałem, że mnie pan rozgryzł.
– No, młody człowieku, gdyby wymyślił pan tyle historii, co ja. – Pisarz się zaśmiał. – No cóż, niech pan pisze. Ciekaw jestem, jak pan z tego wybrnie. A proszę mi powiedzieć, ten dowód osobisty…?
– Chemikalia – powiedziałem. – Pasjonowałem się chemią w szkole.
– Aha – odparł Mielnikow z głębokim zadowoleniem. – To też dobrze zrozumiałem! Ma pan nauczkę, nie należy uważać pisarzy fantastów za skłonnych do mistyki!
– Jeśli można, jedno krótkie pytanie… Proszę mi powiedzieć, jak zazwyczaj fantaści nazywają świat równoległy Ziemi?
– Co pan ma na myśli?
– Załóżmy, że odkryto planetę prawie taką samą jak Ziemia. Jak by ją nazwali? Ziemia-dwa?
– Bardzo możliwe – zgodził się Mielnikow. – Na przykład, znany pisarz, amerykański klasyk…
– A jeśli znajdą od razu dziesięć planet podobnych do Ziemi?
Mielnikow zamilkł i spytał podejrzliwie:
– Znaleźli? No i co?
– Nazwą je Ziemia-dwa, Ziemia-trzy i tak dalej?
– Sądzę, że w takim przypadku zaczęto by od jedynki – odparł Mielnikow bez wahania. – Nazwa Ziemia-dwa podkreśla unikatowość naszej planety. Jeśli jednak ciąg liczb jest długi, to oryginalność naszej Ziemi najlepiej podkreśliłby brak numeru.
– Bardzo dziękuję – powiedziałem. – Tak właśnie pomyślałem. Dziękuję!
Rozłączyłem się i spojrzałem na kierowcę.
– Coś nie tak? – zapytał.
– Zawsze coś jest nie tak.
– Zgadza się. Ja na przykład mam łyse opony, a droga jak szkło! Co sobie mer wyobraża? Wielkie miasto, stolica, samochodów dużo, a pieniędzy mało.
Siedziałem z zamkniętymi oczami i słuchałem tej skargi.
– Ludzie wymyślili już wszystko na świecie i jaki z tego pożytek? Tam walczą, tu się kłócą… Świat jeden, a podzielić się nim nie możemy. A szczęścia jak nie było, tak nie ma.
– To nic – odpowiedziałem. – Proszę mi wierzyć, jeszcze wszystko przed nami.
Samochód trząsł się i chybotał, od czasu do czasu rzucało nim na boki. Muszę pojechać do rodziców. Kupić bilety. Odnaleźć Keszju. Skoro nastał czas złych cudów, muszę znaleźć w sobie odwagę, by pozostać dobry. Pogładziłem kciukiem zimne metalowe kółeczko i powtórzyłem:
– Jeszcze wszystko przed nami.
2004 – 2005
***
* – Wierieszczagin, zejdź z barkasu * – wymruczałem, szukając strony czterysta siedem. Prócz niewolników i broni masowego rażenia, do Moskwy nie wolno było wwozić roślin i nasion zdolnych do kiełkowania, narkotyków, a także żadnych zwierząt, za wyjątkiem endemicznych. Przez kilka sekund zastanawiałem się, czy wielbłądy, białe niedźwiedzie i delfiny są endemiczne dla Moskwy. Przecież były w ogrodzie zoologicznym. Wyobraziłem sobie, jak po zaśnieżonym zaułku ciężko człapią w stronę wieży załadowane tobołami marihuany białe misie z poganiaczami niewolnikami, uzbrojonymi w przenośne pociski jądrowe. A ja dumnie staję przed drzwiami i wymachując księgą, nie zezwalam na wejście „karawany” do Moskwy. Wizja była tak realistyczna, że aż podszedłem do okna, za którym drzemały zaśnieżone budynki fabryki, i czujnie zlustrowałem bezludną ulicę. Co to jest? Dziura w przestrzeni? Sądząc po architekturze i powozie listonosza, raczej w czasie. Albo w czasie i przestrzeni. A może to wejście do świata równoległego, wiecznej radości fantastów? Idzie sobie człowiek, otwiera drzwi w ścianie… Tfu! Rozerwałem drugą paczkę. Dokładnie taka sama książka, też w skórzanej okładce, tylko czarnej. I te same cztery rozdziały. Ale w nagłówku zamiast „Moskwy” widniał tajemniczy „Kimgim”. Było w tym słowie coś z nazw syberyjskich, jakieś azjatyckie nutki. Jednego byłem pewien: nigdy przedtem nie słyszałem o takim mieście. Może to przejście między światami? Ale co ja mam z tym wspólnego? Dlaczego najpierw zapomnieli o mnie przyjaciele, a potem przestali mnie zauważać nawet milicjanci? Skąd wzięła się Natasza Iwanowa i dlaczego, do diabła, popełniła samobójstwo? Kto do mnie zadzwonił i przyprowadził do tej wieży, już teraz patrzącej dwiema stronami na dwa różne światy? A najwyraźniej miały się tu otworzyć kolejne drzwi… Kto napisał list i zbiory praw celnych? Nie, to niewłaściwe pytania. Nieważne. Przede wszystkim powinienem zainteresować się nie przyczynami tego, co się dzieje, lecz własnymi działaniami. Mam na sobie mokre ubranie, w dodatku zbyt cienkie jak na tę porę roku. Do jedzenia mam czekoladę i wodę mineralną. Ani grosza gotówki, a na pobory celne na razie nie ma co liczyć. Zresztą, nie ma tego złego… Skoro nie zauważają mnie kasjerki, skoro milicja wypuszcza mnie zaraz po zatrzymaniu na miejscu przestępstwa… Uśmiechnąłem się złośliwie i odłożyłem prawa celne Kimgim.
Aluzja do kultowego radzieckiego filmu Białe słońce pustyni. Celnik Piotr Wierieszczagin steruje barkasem, zaminowanym przez przemytników. Przyjaciel Wierieszczagina woła z brzegu: „Zejdź z barkasu!”, ale celnik nie słyszy – barkas wylatuje w powietrze (przyp. tłum).
Читать дальше