Zrobił krok w moją stronę. Pociągnął mnie za rękaw.
– Czep się… – burknąłem.
– Coś się tak nabzdyczył, Kirył? Nie mogłem się przed tobą odsłonić! Ja też mam jakieś zobowiązania i zasady. Chcesz, to mi daj w ucho, w ten czuły punkt! Nawet nie będę się bronił!
– Zabili Nastię.
– Skąd mogłem wiedzieć?! – zawołał Kotia. – No, skąd?! Osobiście urwałbym Natalii głowę za coś takiego, gdybyś ty jej nie zabił! Wszystko zmierzało do tego, że dojdziecie do porozumienia. Natalia miała wyznaczyć wam coś w rodzaju aresztu domowego, to wszystko! Wiedziałem! O, wiedziałem, że nie wolno ufać seksualnie niezaspokojonym babom! Naprawdę Szkoda mi Nastii, Kirył! Ale nawet ja nie umiem wskrzeszać umarłych.
– Naprawdę ci jej Szkoda? – zapytałem.
– Tak. Bardzo. To prawda, nie jestem aniołem i takie rzeczy widziałem, że posiwiałbyś i po nocach krzyczał przez sen. – Jego oczy stały się zimne i okrutne. – Ale gdy ginie piękna młoda dziewczyna, zawsze to przeżywam.
– Mizantrop z ciebie, Kotia – powiedziałem. – Chociaż kurator.
– Jak przeżyjesz dwie wojny światowe i kupę rewolucji to też taki będziesz. Chodź, Kirył! Teraz to już nawet ja zmarzłem. No, co się krygujesz jak ośmioklasistka przed ginekologiem!
– Obsceniczny mizantrop.
– Po tysiącu przyjaciółek ty też…
– Nie jestem tobą. Nie jestem nawet funkcyjnym, takie wyczyny nie są mi sądzone.
– Daj spokój! – Kotia ciągnął mnie za sobą. – Chodź. Pomyślimy, znajdziemy ci ciekawszą pracę. Co ty na to, żeby być akuszerem, co? Żadnej smyczy! Tylko trzeba pracować w innym świecie, taka jest zasada. Ale przecież Kimgim ci się podoba, nie? A Orysałtyn? Znasz takie niesamowite miasto? To u nich zamiast Moskwy. Często tam bywam.
W głowie mi się kręciło od wydarzeń ostatniej godziny. Chciałem się upić. Albo położyć i zasnąć. A najlepiej upić się i zasnąć.
Zdziwiłem się, gdy Kotia zaprowadził mnie do stojącego na ulicy nissana. Samochód niezbyt luksusowy, ale do tej pory sądziłem, że Kotia w ogóle nie prowadzi. Z jego krótkowzrocznością?
– Po co nosisz okulary? – zapytałem, siadając na przednim siedzeniu.
Kotia włączył silnik, włączył ogrzewanie. Potarł ręce, pochuchał; chyba faktycznie zmarzł.
– Okulary? – Popatrzył na mnie drwiąco. – W okularach bardziej podobam się kobietom. Okulary nadają mi niewinny i naiwny wygląd.
Nie odpowiedziałem.
Kotia wyjechał z pobocza na drogę. Od razu było widać, że prowadzi jak wirtuoz. Zresztą, pewnie wszystko robi po mistrzowsku. W końcu to kurator.
– Wiesz, to nawet lepiej – powiedział w zadumie. – Pewnie, że szkoda Nastii. Ale za to nie muszę już dłużej udawać. I ze smyczy się zerwałeś. To co, chcesz być akuszerem? Wierz mi, to bardzo ciekawe zajęcie! No i na takim stanowisku powinien być człowiek z duszą, z nerwem, a nie taka Iwanowa. Kirył, posłuchaj, umrę z ciekawości! Powiedz wreszcie, jak ją zabiłeś?
– Nie do końca ja. Wieża. – Westchnąłem, przypominając sobie, co czułem, gdy zrywał się mój niewidoczny związek z funkcją. – To było jak scena z horroru. Sufit się rozstąpił, wokół szyi Natalii owinął się ognisty kabel i wciągnął ją do środka. A potem płyty się zsunęły, zatrzasnęły jak szczęki.
– Nie kłamiesz? – zapytał Kotia.
– Nie. Tak właśnie było.
Kotia skręcił gwałtownie. Właśnie wyjeżdżaliśmy z tunelu, ale on nie wjechał na prospekt, lecz na pustą o tej porze ulicę, biegnącą do Ostankino. Zjechał na pobocze do jakichś garaży i hangarów.
– To źle, Kirył. To bardzo źle. Nawet sobie nie wyobrażasz, jak bardzo.
– Dlaczego? Ona żyje?
Kotia pokręcił głową.
– Znasz dowcip o Świętym Mikołaju i małym chłopcu? - zapytał.
– Który?
– Gdy chłopiec zobaczył Mikołaja i woła: „Więc naprawdę istniejesz!”. A Święty Mikołaj z westchnieniem odpowiada: „Tak, naprawdę istnieję. I teraz będę musiał cię zabić”.
Silnik mruczał, ogrzewanie owiewało nas ciepłym powietrzem. Gdzieś w oddali stukały koła pociągu podmiejskiego. Po moście jechał sznur samochodów; miasto budziło się powoli, dla miasta zaczynał się nowy dzień.
Kotia popatrzył na mnie ze smutkiem i surowością.
– Dlaczego, Kotia? – zapytałem.
– Dla ciebie to już nieważne – odparł z goryczą.
Wyciągnął rękę i zacisnął ją na moim gardle. Tylko jedną prawą rękę, ale ucisk był taki, jakby chwycił mnie obcęgami kowalskimi. W oczach mi pociemniało, świat zawirował w pożegnalnym walcu.
– Tak mi przykro… – dobiegł z watowej pustki głos Kotii.
Ostatnim wysiłkiem, w którym nie było już śladu rozsądku, a tylko bezradność, na oślep uderzyłem Kotię prawą ręką, w głowę albo w szyję. Kotia zrobił niedbały gest, jakby opędzał się od muchy; zrozumiałem, że ten ruch powinien mi złamać wszystkie kości ręki…
Nie złamał.
To był twardy blok, ale ja go przebiłem. I moja niezgrabnie zaciśnięta pięść uderzyła Kotię w podbródek.
Wyglądało to tak, jakby przez samochód przeleciała żeliwna baba, która zamiast w ścianę burzonego domu walnęła Konstantego Czagina w twarz. Jego rękę dosłownie zdmuchnęło z mojej szyi. W wachlarzu krwawych bryzgów Kotia wyleciał z samochodu razem z drzwiami. Szyba rozleciała się i zgniecione drzwi, niczym metalowa kryza, okalały teraz jego szyję. Po drodze Kotia zaczepił nogą o kierownicę i wyszarpnął ją razem z kolumną. Kierownica odleciała na dziesięć metrów. W locie włączyła się poduszka powietrzna i kierownica wylądowała na nadmuchiwanym worku niczym międzyplanetarna sonda.
Kotia leżał i kręcił głową, a z drzwi sypały się kawałeczki szkła. Wyglądało to tak, jakby niedźwiedź polarny otrząsał się z wody.
Nic nie rozumiejąc, wyszedłem z samochodu. We wnętrzu zmasakrowanego nissana pisnęła sygnalizacja i szybko umilkła, jakby doszła do wniosku, że i tak nie jest w stanie zmienić sytuacji.
– Skłamałeś! – krzyknął Kotia. Głos miał schrypnięty, chyba gardło ucierpiało, gdy głowa pociągnęła za sobą całe ciało. Zwykłemu człowiekowi po prostu urwałoby głowę.
– Obraź się na mnie za to.
– Jak ty…? Dlaczego? – Kotia wstał, chwiejąc się. Z przestrachem wysunął przed siebie rękę. – Zaczekaj, porozmawiajmy!
Szedłem do niego. Jeszcze nie rozumiałem, dlaczego udał mi się tamten cios, godny policjanta funkcyjnego. I tym bardziej nie wiedziałem, czy zdołam powtórzyć tę sztuczkę.
Ale nie mogłem się już zatrzymać. Nie mogłem pokazać, że miałem w kartach jednego jedynego asa, a cała reszta to blotki.
– Przecież byliśmy przyjaciółmi… – zaczął Kotia i urwał. Chyba zrozumiał, że rozmowa nam teraz nie wyjdzie.
I wtedy płynnym gestem, jakby dyrygując orkiestrą, nakreślił w powietrzu falistą linię. Właśnie nakreślił – powietrze za jego palcami płonęło, układając się w litery.
Kotia, nadal z drzwiczkami samochodu na szyi, zrobił krok do przodu, prosto w płonący napis i zniknął.
Ogień przygasł i rozwiał się w powietrzu w pachnący siarką biały dym.
Przykucnąłem, oparłem dłonie o brudne kolana. Potarłem szyję. Byłem tak bardzo zmęczony…
Niklowane kółeczko nadal połyskiwało na moim palcu.
– Dziękuję, Nastiu – powiedziałem, nie wiadomo po co. To było patetyczne i niepotrzebne, ale musiałem to powiedzieć.
Strasznie chciało mi się palić. Moje papierosy zginęły razem z wieżą. Wstałem, pogrzebałem w skrytce nissana. I rzeczywiście znalazłem tam papierosy – zwykłe LM-y, które zawsze palił Kotia, i nieznane mi treasure w ładnej kwadratowej paczce srebrnego koloru. Pewnie drogie. Bez zbędnej skromności otworzyłem srebrzystą paczkę i zapaliłem.
Читать дальше