Kelner przynosi moje zamówienie. Parująca, lekko spieczona jajecznica, podana na patelni, z przezroczystymi skwarkami i delikatnymi plastrami bekonu. Sok ze świeżych owoców – jak mawia pewien mój znajomy, aż widać, jak skaczą w nim witaminy.
– Czegoś brakuje? – pyta grzecznie kelner.
– Duszy – odpowiadam odruchowo.
– Przepraszam, ale nie ma tego w menu – mówi kelner.
Zaskoczona, podnoszę na niego wzrok.
Jednak program.
– Dziękuję – mówię. – Wiem.
– Coś jeszcze?
Waham się. Właściwie nie ma sensu jechać do wirtualnego więzienia. Materiałów do raportu mam pod dostatkiem, a wcale nie chcę poznawać efektów eksperymentów…
Niech sobie Czyngis lata po Moskwie w poszukiwaniu sprzymierzeńców! To sprawa nurka. A ja jestem zwykłym pracownikiem MWD i nie mam zamiaru wkładać palca między resorty i poszczególne szychy – takie zachowanie szkodzi zdrowiu.
– Proszę mi zamówić taksówkę do rosyjskiego sektora Deeptown – mówię mimo wszystko.
Tym razem wpuszczają mnie niemal od razu. Nie kryjąc się, strażnik dzwoni do Tomilina, meldując o moim przybyciu.
Przez podwórko prowadzi mnie młody wartownik o wyglądzie inteligenta; łatwiej wyobrazić go sobie w drogim garniturze za biurkiem w poważnej firmie niż w mundurze sierżanta z pistoletem u boku.
Dzisiaj wewnętrzne podwórko więzienia nie jest puste, więźniów wyprowadzono na spacer. Moje pojawienie się wywołuje znajomą reakcję – obmacują mnie oceniające, chciwe spojrzenia. Słyszę poszczególne zdania, szczegółowo omawiające moje nogi, ręce, piersi…
Widocznie żadna „wewnętrzna Mongolia” nie daje możliwości zaspokojenia podstawowego instynktu. Ciekawe, jak sobie dali z tym radę? Wyobrażam sobie, jak haker Stiekow próbuje objąć standardową żonę standardowego programisty, a ona rozpływa się w powietrzu… albo przemienia w obrzydliwą, zieloną ropuchę.
A jednak reakcja więźniów jest zbyt słaba. Kobieta w zakładzie zamkniętym to wydarzenie, to święto na kilka tygodni. Tutaj zaś spora część więźniów nie reaguje w ogóle, a pozostali nakręcają się jakby odruchowo. A przecież nie występuję dziś w ciele ponurej inspektorki, tylko Kseni – dziewczyny dość interesującej.
– Nie ma z nimi problemów? – pytam wartownika, mijając plac spacerowy.
– Są spokojni – przyznaje wartownik.
Jakby na potwierdzenie jego słów dobiega do mnie czyjś zachwycony okrzyk: „No, no, popatrz tylko, jak kręci pupą! Głowę daję, że procesor rytmu kosztował nie mniej niż tysiąc, a kanał to światłowód!”
Aż się potykam.
Czuję się urażona.
Plastyczność Kseni wynika z porządnego projektu, a nie z możliwości kompa!
Wchodzimy na korytarz więzienia i kierujemy się do gabinetu Tomilina. Odliczam piąte okno od wejścia, to tam zostawiłam mojego żuczka…
Już go nie ma.
Okno zostało starannie, wręcz demonstracyjnie wyczyszczone, a dla ewentualnych tępaków na wąskim parapecie zostawiono puszkę z napisem Łozinski. [Aluzja do twórcy jednego z pierwszych programów antywirusowych (przyp. tłum.).] Jak to było w haśle reklamowym? Zabija NAWET NIEZNANE WIRUSY!
Jasne. Delikatna aluzja towarzysza pułkownika.
Ale gdy wchodzę do gabinetu Tomilina (wartownik zostaje na zewnątrz), moja opinia o subtelności aluzji ulega drastycznej zmianie.
Na biurku, obok telefonów, klawiatury, monitora i kilku zdjęć w ramkach, pojawił się niespodziewany element.
Doniczka z geranium.
– Dzień dobry, Karino!
Tomilin uprzejmie wstaje, z galanterią podsuwa mi krzesło.
– Kawy?
– Z Krasnodaru? – Silę się na ironię, ale wychodzi to żałośnie i nieprzekonująco. Nie mogę oderwać wzroku od kwiatka.
Tomilin śmieje się sympatycznie i dobrodusznie, jakby zapraszał, aby przyłączyć się do jego radości. Ludzie, którzy umieją się tak śmiać, są bardzo lubiani w towarzystwie – każdy problem zamienią w zabawną przygodę.
– Nie, Karino. Najzwyklejszą brazylijską. Rozpuszczalną.
– Dziękuję, z przyjemnością – zgadzam się.
Trzeba zachować twarz, kontynuować grę, oddać inicjatywę. To nie szachy, nie kółko i krzyżyk. Ten, kto zrobi pierwszy ruch, zazwyczaj przegrywa.
– W tym ciele podoba mi się pani znacznie bardziej – zauważa Tomilin. Podnosi słuchawką telefonu, rzuca: – Dwie kawy!
I zamiera, wpatrując się we mnie z zainteresowaniem.
– Chciałabym jeszcze raz przejść się po więzieniu – mówię niespodziewanie dla samej siebie. Co właściwie chcę tam znaleźć?
– Proszę bardzo – zezwala Tomilin. – Ale byłoby dobrze, gdyby zakończyła obchód przed drugą.
Co za wersal! Przecież i tak nie mogę zlekceważyć jego rozkazu, nawet w tej uprzejmej formie.
– Oczywiście. – Kiwam głową. – Jakieś plany?
– Tak. Pierwszy seans katharsis. – Tomilin z irytacją macha ręką.- Planowaliśmy go trochę później, ale… okoliczności zmuszają do pośpiechu. Zbyt wielu reakcjonistów… Sama pani rozumie, Karino.
Rozumiem, oczywiście, że rozumiem.
I patrzę na geranium.
– Lubi pani kwiaty, Karino?
– Tak. Oprócz geranium.
– Dlaczego? – Podpułkownik jest szczerze zmartwiony. – A ja bardzo lubię geranium, Karino.
Powtarza moje imię z takim uporem, że w końcu muszę odpowiedzieć tym samym.
– Arkadij, czy nigdy nie pomyślał pan, że trzymanie przestępców w Głębi może prowadzić do nieprzewidywalnych zagrożeń? pytam.
– Zdaje się, że już o tym rozmawialiśmy.
– Mówię o czym innym, Arkadij. Nikt do końca nie wie, jak działa deep program. Nikt nie rozumie, czym właściwie jest Głębia.
Co dzieje się ze świadomością człowieka, przebywającego stale w wirtualnym świecie? Jakie zdolności może zdobyć taki człowiek?
Jak ludzie, znajdujący się w Głębi, oddziałują na samą Głębię?
– Nurkowie… – Tomilin uśmiecha się. – Rozum sieci…
– Chociażby! W każdej legendzie jest ziarno prawdy.
– Legendy tworzą ludzie. – Tomilin wyjmuje papierosy. Ponura kobieta strażnik przynosi kawę, łypie na mnie spode łba i znika za drzwiami. – Ludzie lubią wymyślać sobie różne strachy. To mechanizm obronny, rozumie pani? Lepiej bać się nieistniejącego niebezpieczeństwa i być przygotowanym, gdy nadejdzie. Każde urządzenie bardziej skomplikowane od lampy naftowej zaczyna budzić podejrzenia. Zaczytywała się pani fantastyką, Karino?
– Nie.
– A szkoda. Dawno temu, kiedy nie było jeszcze mowy o wirtualności, gdy komputery były wielkie jak szafy, ludzie zaczęli się bać elektronicznego nadrozumu. Przepowiadano jego pojawienie się w połączonych liniach telefonicznych, w prymitywnych lampowych arytmometrach. Komputery doskonalono, łączono, a rozum się nie pojawiał. Wówczas zaczęto się bać ludzi, którzy potrafią się kontaktować z siecią elektroniczną na innym poziomie, niedostępnym większości, bez żadnych urządzeń wejścia-wyjścia. Ale czas płynął, a tacy ludzie się nie pojawiali. Legendy, Karino, to mechanizm obronny ludzkości. Wszystko, co niezrozumiałe, jest potencjalnie niebezpieczne. Wszystko, co niezrozumiałe, budzi lęk.
– A jeśli takie prawdopodobieństwo istnieje? Choćby potencjalnie? Jeśli ten rozum sieciowy już się pojawił, tylko my nie potrafimy dostrzec jego przejawów? Jeśli nurkowie są, tylko się kryją?
– Jeśli nurkowie są, ale się kryją, to nie stanowią zagrożenia. To jedynie ciekawy fenomen, który można zbadać. – Teraz w głosie Tomilina nie ma cienia ironii. – I niech nasi podopieczni zdobywają ponadnaturalne zdolności. Mamy doskonałe systemy śledzenia, Karino, i od razu stwierdzimy, że dzieje się coś niedobrego. Zorientujemy się, jak to się stało. A fizycznie wszyscy oni znajdują się pod czujnym nadzorem. Nie chce pani odwiedzić ich w prawdziwym świecie?
Читать дальше