Niejednokrotnie pytałam ojca, dlaczego stroni od wirtualności.
To przecież świetny programista, a żyje jak w epoce kamienia łupanego, korzysta wyłącznie z poczty elektronicznej.
– Miałem niezły biznes – odparł ojciec. Po raz pierwszy mi odpowiedział! – A potem… potem musiałem się przekwalifikować na administratora.
Nie drążyłam tematu. Widocznie ojciec pracował na jakimś wyspecjalizowanym systemie operacyjnym, potem przestali z niego korzystać, a on nie zdążył się w porę przekwalifikować.
– Co było dalej? – zapytał tata.
– Dalej… dalej przyjechała policja. Ściągnęli skanery, wzięli trop… podobno strzelano z czegoś nielegalnego, drugiej generacji.
Musieli mu porządnie uszkodzić kompa. Zaczęli szukać strzelca, ale gdzie tam…
– Ciebie nie podejrzewali?
– Nie… Obszukali, ale przecież nic nie miałam.
– A pistolet Czyngisa? – zapytał ojciec.
– Zapalniczka. – Spuściłam wzrok. – Zwykła zapalniczka. Pajac…
Tata westchnął i zerknął w ciemne okno. Po ulicy przejechał autobus, sunąc światłami po mokrym asfalcie. Pewnie nowy, tak cicho jechał…
– Karinko, zastanówmy się nad tym… Po pierwsze, jak sądzisz, czy ten Czyngis nie kłamał o więzieniu?
– Myślę, że nie – wyznałam. – Coś tu śmierdzi. Nasi nie szastaliby taką forsą! Nawet żeby popisać się przed zagranicą.
– Dobrze… – Tata spojrzał na mnie niepewnie i spytał szybko: – Masz jeszcze papierosy?
– Skąd? – Wytrzeszczyłam oczy.
– Karino…
– No dobra, tato, zaczekaj…
Rzadko palę, ale paczkę rothmansów zawsze mam w torebce. Zamknęliśmy szczelnie drzwi od kuchni i zapaliliśmy. Jakoś tak głupio palić razem z ojcem… Ostatni raz podobnie niezręcznie czułam się, gdy miałam dziesięć lat i rodzice mnie kapali. Nic wtedy nie powiedziałam, ale ojciec nigdy więcej nie wszedł do łazienki, gdy się myłam.
– Po drugie, nurkowie są indywidualistami – powiedział tata. W znacznie większym stopniu niż hakerzy. Nie przypuszczam, aby zdecydowali się na walką o powszechną sprawiedliwość, ale o zachowanie własnej wyjątkowości… owszem…
Zaczęły mi płonąć uszy. Też o tym pomyślałam… Przystojniak Czyngis może mówić, co chce, ale jeśli pokopać głąbiej, zawsze wychodzi na jaw czyjś interes.
– Ty też wierzysz w nurków, tato? – Uniosłam brwi.
– Wierzę, Karino. Po trzecie – ojciec popatrzył mi w oczy – jeśli za wirtualnym więzieniem kryje się jakiś tajny projekt państwowy… Córeczko, na co ci to potrzebne? Nawet stuknięci na punkcie praw jednostki Amerykanie… A co dopiero u nas.
– Dostałam zadanie – przypomniałam. – I muszę napisać raport.
– To napisz. Miałaś obowiązek użyć żuczków?
– Tak. Jak inaczej obserwować personel?
– No i jak tam personel?
– Odbębnia służbę – wzruszyłam ramionami. – Ściąga pornosy z sieci. Gra na kompie.
– No i pięknie. Stwierdzono nieregulaminowe pełnienie służby… czy jak to się tam mówi. Przecież nie musiałaś puszczać żuczków na więźniów. I to wszystko! Nie wolno poświęcać własnego życia w imię abstrakcyjnej sprawiedliwości!
– Tato, nie znałeś przypadkiem jakiegoś Czyngisa?
Tata pokręcił głową.
– Nawet jeśli znałem, to nie zapamiętałem. Nie martw się. Mam wrażenie, że jesteś mu bardziej potrzebna niż on tobie. Karino?
Zerwałam się, otworzyłam drzwi od kuchni i zaczęłam nasłuchiwać. W moim pokoju smętnie dzwoniła komórka.
– Zaczekaj chwilę, tato.
Jeszcze mi tylko nocnych telefonów brakowało. W pracy nie dawałam nikomu numeru komórki, w ogóle niewiele osób go znało…
– Słucham! – powiedziałam, łapiąc za telefon.
– Cześć. Przerwano nam, Karino.
Czyngis!
W każdym razie to jego głos.
– To nie ja strzeliłam – powiedziałam szybko.
– To wiem. Karino, musimy się spotkać.
– Zaraz wejdę. Gdzie?
– Nie, lepiej w realu… – Czyngis roześmiał się. – Mam nadzieję, że do prawdziwych strzałów nie dojdzie, a w Deeptown mogliby nam znowu przerwać. Mogę przyjechać do ciebie, jeśli wolisz.
Nawet nie pytałam, skąd wziął mój adres. Pewnie z tego samego miejsca co telefon.
– Lepiej na neutralnym terenie – stwierdziłam. – No… gdzieś…
– Ulica Pasieczna – zaproponował Czyngis.
– Gdzie to jest?
– Nie wiem. Zaraz sprawdzę, czy taka ulica w ogóle istnieje…
Owszem, istnieje. Ulica Pasieczna pięć, odpowiada ci?
– Dobrze. – Nie wahałam się. – Wyjeżdżam od razu, do zobaczenia.
– Okej – powiedział wesoło Czyngis. – Na razie.
Rozłączyłam się i spojrzałam na monitor – oczywiście numer abonenta się nie wyświetlił, zastrzeżony. Cóż, jak będzie trzeba, to się go znajdzie…
– Teraz, zaraz?
Ojciec wszedł za mną do pokoju i wszystko słyszał.
– Zabronisz? – spytałam wyzywająco.
– Nie. – Ojciec pokręcił głową. – Nie, Karino. Nawet mi to do głowy nie przyszło.
Popatrzyłam na niego z zaciekawieniem. W dzieciństwie wiedziałam dokładnie, że kocham mamę i tatę i że na świecie nie ma nikogo lepszego od nich. Potem… sama nie wiem, kiedy przestałam się nad tym zastanawiać. Nie przestałam ich kochać, ale nie myślałam już takimi kategoriami.
– Używać slangu mi zabraniacie, ale jak chcę iść nie wiadomo gdzie, to proszę bardzo?
– Oczywiście. Dlatego że sama wszystko rozważyłaś i podjęłaś decyzję. Dlatego że to twoja praca, czy mi się to podoba, czy nie. A slang… Wybacz, ale to dziecinada.
– Czy to źle jeśli w człowieku jest coś z dziecka? – pytam przekornie.
– Dziecko nie tam powinno zostać, córko. I głupi byłby ten ojciec, który by się nie cieszył, że jego dzieci dorastają.
– Dzięki, tato… Wiesz, mimo wszystko bardzo cię kocham.
Ojciec popatrzył na mnie zdumiony, potem zerknął na zegarek.
– Wpół do dwunastej… Naprawdę teraz pojedziesz?
– Pojadę – powiedziałam twardo. – Nie będę wzywać grupy wsparcia. I tak się nie pojawią, to nie Ameryka.
Ale najpierw wyjęłam z sejfu pistolet.
A potem poszłam do kuchni i wzięłam papierosy.
W samochodzie, grzejąc silnik, wyjęłam ze schowka mapę Moskwy i zaczęłam szukać ulicy o sympatycznej nazwie Pasieczna. Starą „dziesiątkę” podarował mi trzy lata temu ojciec, gdy kupił sobie koreańskie daewoo, produkowane w Uzbekistanie. Jeździłam tą dziesiątką z przyjemnością, nigdy nie lubiłam metra. Ale i tak Moskwa stanowiła dla mnie małe plamki wokół kilkunastu stacji i kilka tras, którymi stale jeździłam – do pracy, do supermarketu, a latem na działkę albo nad Jezioro Niedźwiedzie…
Jak w Deeptown. Tam też człowiek zna jedynie kilka ulubionych miejsc, pozostałe oglądając z okna taksówki. I nie wiadomo, czy to prawdziwe dzielnice, czy tylko narysowane dekoracje, zasłaniające plakat miejsce na sprzedaż.
Powoli wyjechałam z parkingu i skręciłam w bezludną uliczkę.
Deszcz padał coraz mocniej, duże krople bębniły w przytulone do poboczy samochody.
Dziwne. Coraz bardziej zaciera się różnica między Głębią a realem.
Przestrzenie w przestrzeniach… Gdyby jakiś złośliwy żartowniś cierpiał na nadmiar pieniędzy i czasu, mógłby stworzyć dla mnie wirtualny świat – kopię Moskwy. Prawdziwej Moskwy, tej, w której bywam. Kilkanaście sklepów, kilka mieszkań, ze dwa krajobrazy…
Nawet nie musiałby zawracać sobie głowy teatrami, konserwatoriami czy bibliotekami. Zresztą one i tak już istnieją w wirtualności.
Читать дальше