Twarze moich przeciwników zasłoniły przezroczyste przyłbice i gwardziści ruszyli na przód. Nie bali się mojego pistoletu – w polu neutralizującym laserowa i destrukcyjna broń nie zadziała, a zatrute strzały pistoletu igłowego nie zdołają przebić aktywizowanego kombinezonu ochronnego.
Nacisnąłem spust.
Malutki tytanowy dysk z płaszczyznowymi krawędziami ześliznął się z magnetycznego magazynka do lufy. Sprężony do pięciu atmosfer dwutlenek węgla popchnął tłok i jednoatomowy frez wyleciał. Podczas lotu dysk, wirując jak szalony, zdążył osiągnąć grubość molekuły. Ale nie miało to żadnego znaczenia.
Gwardzista, który stał najbliżej mnie, krzyknął i chwycił się za pierś, gdzie wbił się malutki pocisk. Aktywizowany kombinezon natychmiast zasłonił przecięty otwór, zasklepiając ranę. Ale to, co mogło uratować po ciosie mieczem, nie pomogło w tym przypadku. Tytanowy dysk nie był wyważony. Wchodząc w ciało, rozpędzał się i wyruszał w chaotyczną, śmiercionośną podróż przez mięśnie, naczynia i narządy.
Widziałem, jak umierali ludzie trafieni pociskiem rtęciowym. Płaszczyznowy dysk zabijał szybciej.
Gwardzista upadł na piasek jak podcięty. Z otwartych do bezgłośnego krzyku ust na przezroczystą przyłbicę chlusnęła ciemna krew.
Wycelowałem w jego towarzysza. Zamarł, patrząc to na mnie, to na zabitego. Nie mógł pojąć, co się stało. Przecież w neutralizującym polu pistolety nie działały. Nie mogły zabijać!
– Niepotrzebnie przybyliście na tę planetę – powiedziałem, naciskając spust.
Na piasek upadło drugie ciało. Więcej wrogów nie było. Niepotrzebnie przybyli na tę planetę. W przeciwieństwie do mnie. Warto umrzeć za księżniczkę.
– Naprzód – zakomenderował wskaźnik kierunku. – Naprzód.
KSIĘŻNICZKA
Zdarzało mi się już zabijać. Na Ziemi, między osiemnastym a dwudziestym rokiem życia, w tym dziwnym wieku, gdy państwo daje ci już do ręki broń, ale jeszcze nie pozwala kupować wódki, służyłem w oddziałach desantowych. W ogromnej, uzbrojonej po zęby armii państwa, którego już nie było.
Rzucano nas tam, gdzie gmach imperium walił się zbyt szybko, gdzie pojawiało się ryzyko, że przygniecie mieszkańców górnych pięter. A czasem, bardzo rzadko, tam, gdzie rdzenni mieszkańcy małych państewek zaczęli zbyt ochoczo wieszać swoich „lokatorów”.
Nie wiem, ilu rumuńskich ochotników, próbujących sforsować Dniestr, poległo od kul mojego automatu, i do dziś podejrzewam, że w zakaukaskich walkach moje strzały nie znalazły celu. Ale od tamtej strasznej nocy w Benderach, gdy po raz pierwszy mierzyłem do biegnących z bronią figurek, zdobyłem tę dziwną, nieludzką umiejętność.
Umiejętność zabijania. Umiejętność zapominania, że twoi wrogowie to tacy sami ludzie jak ty, ze swoją prawdą i swoją wiarą, skuci żelaznymi okowami rozkazu albo stalowym łańcuchem fanatyzmu. Umiejętność dostrzegania w swoich wrogach łajdaków, potworów, kosmicznych agresorów – wszystko jedno kogo, byle nie ludzi, żyjących na tej samej ziemi, pod tym samym niebem.
Zabici przez mnie gwardziści nie pochodzili z Ziemi. Spokojnie mógłbym nazwać ich kosmitami. Ale z jakiegoś powodu nie potrafiłem tego zrobić i gdy mijałem nieruchome ciała, serce tłukło mi się w piersi jak oszalałe.
Po raz pierwszy w życiu zabiłem nie dlatego, że taki dostałem rozkaz. Dwóch ludzi zginęło, bo ośmieliłem się pokochać księżniczkę.
Czy warto umrzeć za miłość?
Biegłem w dół po szerokich schodach, po przezroczystych chropowatych stopniach lśniących pod moimi nogami. Na szmaragdowych ścianach wisiały obrazy, których nie miałem czasu obejrzeć. Za zamkniętymi drzwiami mogły być windy, których nie miałem czasu szukać. „Na dół, na dół” – szeptał wskaźnik.
Na dół.
Schody kończyły się w okrągłej sali, gdzie hebanowe kolumny podtrzymywały przezroczystą kopułę sufitu. Nad kopułą świeciło słońce, które już dawno skryło się za horyzontem.
– W lewo…
Wysokie drewniane drzwi były zamknięte. Pociemniałe skrzydła pokrywały rzeźbione ornamenty.
– Naprzód.
Wyciągnąłem miecz z pochwy i dwoma uderzeniami załatwiłem zawiasy. Pchnięte drzwi ciężko upadły do wewnątrz. Wąski mroczny korytarz, walczące z ciemnością pochodnie na ścianach – pewnie fałszywe, mimo słodkawego zapachu smolnego drewna…
I nieruchome postacie na końcu korytarza.
– Naprzód…
Wyjąłem z pokrowca płaszczyznowy dysk i krzyknąłem:
– Precz! Nie chcę was zabijać!
Odpowiedzią był oślepiający błysk ostrzonych mieczy.
Cisnąłem dysk, zdjąłem z pasa dwa następne. Nie były już potrzebne. Wojownicy Shorreya nie mieli zamiaru zostać żywymi tarczami w zaimprowizowanej strzelnicy. Trzasnęły otwierające się w ścianach drzwi i gwardziści znikli, zabierając ciało zabitego. Pobiegłem korytarzem. Kończył się następnymi rzeźbionymi drzwiami.
– Zapasowe wyjście z salonu księżniczki – oznajmił wskaźnik.
Nie rozwaliłem tych drzwi. Dotknąłem sensorów na kombinezonie, uruchomiłem tryb wzmocnienia mięśni, naparłem ramieniem…
Grube drewno pękło jak przegniła dykta. Przekrzywione drzwi stanęły otworem.
Przełożyłem miecz do lewej ręki i wszedłem.
Sala nie była duża, dwadzieścia na trzydzieści metrów, może nawet mniej. Niewysoki sufit, ściany pokryte panelami z ciemnego drewna. Pochodnie. Zwyczajne, wąskie okna, przez które nie zaglądało fałszywe słońce. Długie purpurowe zasłony. A pośrodku – dziwna, rzucająca błyski rzeźba, przypominająca zastygłą fontannę. Strugi wody – kryształowe albo lodowe – przepuszczały łagodne pomarańczowe światło.
Powoli obszedłem oryginalną lampę. Nie było widać żadnych innych drzwi. Wskaźnik milczał. Dokąd mam teraz iść?
Oparłem się plecami o marmurową misę fontanny, rozejrzałem się stropiony i zamarłem. Dostrzegłem postać przy oknie.
Stojąc bez ruchu w ciemnoczerwonej sukni, księżniczka była prawie niewidoczna na tle zasłon. Dlatego nie zauważyłem jej wcześniej. Na sukni, na delikatnych obnażonych ramionach, na rozpuszczonych, ujętych w złoty diadem włosach połyskiwały blade iskierki brylantów.
Dziewczynka urosła.
Mała księżniczka stała się kobietą.
Patrzyliśmy na siebie w milczeniu. Wydawało mi się, że dopatruje się znajomych rysów – jej twarz była spięta, skupiona. Wreszcie się rozluźniła.
– Gwardziści Shorreya pozwalają sobie na zbyt wiele – powiedziała łagodnym, ale władczym głosem. – Precz.
Przeklęty zdobyczny kombinezon…
Ściągnąłem z głowy cienką tkaninę kaptura, przygładziłem dłonią włosy.
– Można się we mnie zakochać, księżniczko – powiedziałem.
Podeszła bliżej, powoli, gotowa cofnąć się w każdej chwili.
– Nie spodziewałam się ciebie dzisiaj.
– Shorrey również.
– Wierzyłam, że się przedrzesz.
– Wezwałaś mnie, księżniczko. Przybyłem.
Ciemnoniebieskie oczy w owalnej, leciutko tylko opalonej twarzy. Kasztanowe włosy, spadające na obnażone ramiona. Smutny uśmiech.
Ja poznałem cię od razu, księżniczko. Ty mnie nie. I wcale nie z powodu czarnego kombinezonu.
– Masz jakiś plan działania?
– W przeciwnym razie nie dotarłbym do pałacu.
– Ile mamy czasu?
Pozwoliłem sobie na uśmiech.
– Minus jedna minuta.
– Czyli minus dwie. Muszę się przebrać.
Fakt, w długiej balowej sukni daleko by nie uciekła. Skinąłem głową. Księżniczka wyciągnęła rękę.
Читать дальше