Podszedł, zaskakując ją przy pomidorach, które wkładała do koszyka, zawieszonego pałąkiem na zgięciu łokcia.
— Witaj.
Lekko zbladła na jego widok, mimo i tak bladej cery. A gdyby nie stragan, cofnęłaby się o krok lub dwa. Wykonała ruch, jakby chciała skryć koszyk za plecami. Nie, nie koszyk. Rękę. Ukrywała przedramię i dłoń, szczelnie zawinięte jedwabną chustą. Nie przegapił sygnału, a niewytłumaczalny impuls kazał mu działać. Chwycił rękę dziewczyny.
— Zostaw — szepnęła, usiłując się wyrwać.
— Pokaż. Nalegam.
— Nie tutaj…
Pozwoliła odprowadzić się dalej od targowiska, w miejsce, gdzie mogli być choć trochę sami. Odwinął chustę. I nie zdołał się powstrzymać. Zaklął. Sążniście i szpetnie.
Lewa dłoń dziewczyny była odwrócona. Przekręcona w nadgarstku. Kciuk sterczał w lewo, wierzch dłoni skierowany był w dół. A strona wewnętrzna ku górze. Linia życia długa i regularna, ocenił odruchowo. Linia serca wyraźna, ale pokropkowana i przerywana.
— Kto ci to zrobił? Ona?
— Ty.
— Co?
— Ty! — Wyszarpnęła dłoń. - Wykorzystałeś mnie, żeby z niej zadrwić. Ona czegoś takiego płazem nie puszcza.
— Nie mogłem…
— Przewidzieć? - spojrzała mu w oczy. Źle ją ocenił, nie była ani nieśmiała ani zalękniona. - Mogłeś i powinieneś. Ale wolałeś poigrać z ogniem. Warto chociaż było? Miałeś satysfakcję, poprawiłeś samopoczucie? Było się czym chwalić w karczmie kolegom?
Nie odpowiedział. Nie znajdował słów. A Mozaik, ku jego zaskoczeniu, nagle uśmiechnęła się.
— Nie mam ci za złe — powiedziała swobodnie. - Mnie samą rozbawiła twoja gra, gdybym się tak nie bała, tobym się śmiała. Oddaj koszyk, spieszę się. Mam jeszcze zakupy do zrobienia. I jestem umówiona u alchemika…
— Zaczekaj. Tego nie można tak zostawić.
— Proszę — głos Mozaik zmienił się lekko. - Nie wdawaj się. Tylko pogorszysz… — A mnie — dodała po chwili — i tak się upiekło. Potraktowała mnie łagodnie.
- Łagodnie?
— Mogła mi przekręcić obie dłonie. Mogła przekręcić stopę, piętą do przodu. Mogła stopy zamienić, lewą na prawą i vice versa, widziałam, jak to komuś zrobiła.
— Czy to…?
— Bolało? Krótko. Bo niemal natychmiast straciłam przytomność. Co tak patrzysz? Tak było. Mam nadzieję na to samo, gdy mi będzie dłoń odkręcać. Za kilka dni, gdy nacieszy się zemstą.
— Idę do niej. Zaraz.
— Zły pomysł. Nie możesz…
Przerwał jej szybkim gestem. Usłyszał, jak ciżba szumi, zobaczył, jak się rozstępuje. Waganci przestali grać. Dostrzegł Jaskra, dającego mu z daleka gwałtowne i rozpaczliwe znaki.
— Ty! Wiedźmińska zarazo! Wyzywam cię na pojedynek! Będziemy walczyć!
— Szlag mnie trafi. Odsuń się, Mozaik.
Z tłumu wystąpił niski i krępy typ w skórzanej masce i kirysie z cuir bouilli, utwardzonej byczej skóry. Typ potrząsnął dzierżonym w prawicy trójzębem, raptownym ruchem lewej ręki rozwinął w powietrzu rybacką sieć, zamachał nią i strzepnął.
— Jestem Tonton Zroga, zwany Retiariusem! Wyzywam cię na bój, wiedź…
Geralt uniósł rękę i uderzył go Znakiem Aard, wkładając weń tyle energii, ile tylko mógł. Tłum wrzasnął. Tonton Zroga, zwany Retiariusem, wyleciał w powietrze i fikając nogami, oplątany we własną sieć, zmiótł sobą stragan z obwarzankami, ciężko gruchnął o ziemię i z głośnym brzękiem wyrżnął głową w żeliwny posążek kucającego gnoma, nie wiedzieć czemu ustawiony przed sklepem oferującym dodatki krawieckie. Waganci nagrodzili lot gromkimi brawami. Retiarius leżał, żywy, choć słabe raczej znaki życia dający. Geralt, nie spiesząc się, podszedł i z rozmachem kopnął go w okolice wątroby. Ktoś chwycił go za rękaw. Mozaik.
— Nie. Proszę. Proszę, nie. Tak nie wolno.
Geralt dokopałby sieciarzowi jeszcze, bo dobrze wiedział, czego nie wolno, co wolno, a co trzeba. I posłuchu w takich sprawach nie zwykł dawać nikomu. Zwłaszcza ludziom, których nigdy nie skopano.
— Proszę — powtórzyła Mozaik. - Nie odgrywaj się na nim. Za mnie. Za nią. I za to, że sam się zagubiłeś.
Usłuchał. Wziął ją za ramiona. I spojrzał w oczy.
— Idę do twojej mistrzyni — oznajmił cierpko.
— Niedobrze — pokręciła głową. - Będą skutki.
— Dla ciebie?
— Nie. Nie dla mnie.
Wild nights! Wild nights!
Were I with thee,
Wild nights should be
Our luxury!
Emily Dickinson
So daily I renew my idle duty
I touch her here and there — I know my place
I kiss her open mouth and
I praise her beauty
And people call me traitor to my face.
Leonard Cohen
Biodro czarodziejki zdobił kunsztowny i bajecznie kolorowy w detalach tatuaż, przedstawiający pasiasto ubarwioną rybę.
Nil admirari, pomyślał wiedźmin. Nil admirari.
* * *
— Nie wierzę oczom — powiedziała Lytta Neyd.
Za to, co się stało, za to, że wyszło tak, jak wyszło, winę ponosił on sam, nikt inny. W drodze do willi czarodziejki mijał ogród, nie oparł się pokusie, by zerwać jedną z rosnących na klombie frezji. Pamiętał zapach, dominujący w jej perfumach.
— Nie wierzę oczom — powtórzyła Lytta, stając w drzwiach. Powitała go własną osobą zwalistego odźwiernego nie było. Może miał wychodne.
— Przyszedłeś, zgaduję, by zwymyślać mnie za dłoń Mozaik. I przyniosłeś mi kwiat. Białą frezję. Wejdź, nim dojdzie do sensacji, a miasto rozhuczy się od plotek. Mężczyzna na moim progu z kwiatem! Najstarsi ludzie nie pamiętają czegoś takiego.
Nosiła luźną czarną suknię, kombinację jedwabiu i szyfonu, cieniuteńką falującą przy każdym ruchu powietrza. Wiedźmin stał, zapatrzony, wciąż z frezją w wyciągniętej dłoni, pragnąc się uśmiechnąć i za nic w świecie nie mogąc. Nil admirari, powtórzył w myślach maksymę, którą zapamiętał z Oxenfurtu, z uniwersytetu, z kartusza nad wejściem do katedry filozofii. Maksymę powtarzał w myślach przez całą drogę do willi Lytty.
— Nie krzycz na mnie — wyjęła frezję z jego palców. - Naprawię dziewczynie rękę, gdy tylko się zjawi. Bezboleśnie. Może ją nawet przeproszę. Ciebie przepraszam. Tylko na mnie nie krzycz.
Pokręcił głową ponownie spróbował się uśmiechnąć. Nie wyszło.
— Ciekawam — zbliżyła frezję do twarzy i wpiła w niego swe jadeitowe oczy — czy znasz symbolikę kwiatów? I ich sekretną mowę? Wiesz, co mówi ta frezja, i całkiem świadomie przekazujesz mi jej przesłanie? Czy też kwiat jest czysto przypadkowy, a przesłanie… podświadome?
Nil admirari.
— Ale to przecież bez znaczenia — podeszła do niego, bardzo blisko. - Albo bowiem czytelnie, świadomie i wyrachowanie sygnalizujesz mi, czego pragniesz… Albo kryjesz się z pragnieniem, które twoja podświadomość zdradza. W obu wypadkach winnam ci podziękowanie. Za kwiat. I za to, co on mówi. Dziękuję ci. I zrewanżuję się. Też ci coś sprezentuję. O, tę tasiemeczkę. Pociągnij za nią. Śmiało.
Co ja robię najlepszego, pomyślał, pociągając. Pleciona tasiemeczka gładko wysnuła się z obdzierganych oczek. Do samego końca. A wówczas jedwabno-szyfonowa suknia spłynęła z Lytty niczym woda, mięciutko układając się wokół kostek. Przymknął na moment oczy, jej nagość poraziła go jak nagły rozbłysk światła. Co ja robię, pomyślał, obejmując jej szyję. Co ja robię, pomyślał, czując smak koralowej pomadki na ustach. To, co robię, kompletnie pozbawione jest sensu, myślał, delikatnie kierując ją ku komódce przy patio i sadzając na malachitowym blacie.
Читать дальше