Jeśli jego słowa wywarły jakikolwiek skutek, nie dali tego po sobie w żaden sposób poznać. Ich skandowanie: „Nigdy więcej nazistów! Nigdy więcej nazistów!” przybrało jeszcze na głośności i zaciętości.
— Nie zawsze byli starcami — odparł jeden z parlamentarzystów. — Kiedy byli młodzi, tacy, jakimi chce ich pan znów uczynić, uzbrojeni i zorganizowani, co znów chce im pan zapewnić, byli potworami, opryszkami, przestępcami… mordercami.
— Nie wszyscy — upierał się kanclerz. — Może nawet nie większość z nich. Niektórych wzięto z poboru. Inni nie znaleźli dla siebie miejsca w Reichswehrze i jako żołnierze wstąpili do pierwszej wojskowej organizacji, która ich przyjęła. Poza tym zamierzam dopilnować, by ani jeden z tych, którzy byli skazani czy chociaż niebezpodstawnie oskarżeni o zbrodnie wojenne albo zbrodnie przeciwko ludzkości, nie został dopuszczony.
— Wszyscy byli winni zbrodni przeciwko ludzkości — odparował poseł. — Każdy, kto brał udział w niesprawiedliwej wojnie, którą nasz kraj wydał niewinnemu światu, jest winny.
— Gdyby tak było — odparł spokojnie kanclerz — wtedy równie winni byliby Heinz Guderian, Erich Manstein, Erwin Rommel czy Gerd von Rundstedt. To oni byli w tej wojnie odpowiedzialni za planowanie na wysokim szczeblu. Ludzie, których proponuję odmłodzić, byli zaledwie pionkami w porównaniu z tymi słynnymi i podziwianymi niemieckimi żołnierzami.
— Mordowali więźniów! — wrzasnął inny poseł.
— Na tej wojnie wszyscy mordowali więźniów.
I tak to się ciągnęło, pozornie bez końca. Przeciwnicy się wypowiadali, kanclerz spokojnie odpowiadał. Zwolennicy się wypowiadali, zazwyczaj spokojnie, a przeciwnicy podnosili wściekły wrzask. W końcu doszło do głosowania… i stosunek głosów był naprawdę bardzo wyrównany.
* * *
Wszystkie oczy zwróciły się na poszarzałą twarz wchodzącej na mównicę Annemarie Mai. To jej głos miał zadecydować.
— Mam pewne warunki — oznajmiła, mając przed oczami obrazy rozłupanych dziecięcych czaszek.
— Warunki? — spytał kanclerz.
— Kilka. — Kiwnęła głową. — Po pierwsze, ci ludzie są nosicielami zarazy, politycznej zarazy. Muszą zostać poddani kwarantannie, byśmy mieli pewność, że jej nie rozniosą.
— By mieć z nich jakikolwiek pożytek, muszę wykorzystać ich jako kadry do szkolenia innych.
— Rozumiem — odparła Annemarie. — Ale kiedy ta grupa zostanie już wprowadzona w struktury wojskowe, tak jak pan chce, musi być od nich jak najbardziej odizolowana, tak by zaraza nie rozprzestrzeniła się w stopniu większym, niż jesteśmy w stanie kontrolować.
— W takim razie zgoda — powiedział kanclerz.
— Po drugie, muszą być obserwowani.
— Będą.
— Po trzecie, nie wolno im będzie głosić swoich politycznych przekonań, i to nie tylko publicznie.
— Prawo zakazujące głoszenia ideologii nazistowskiej pozostaje w mocy i służyło nam dobrze przez kilkadziesiąt lat.
— Po czwarte, musimy ich zużyć, wykorzystać, wypalić, wraz z, przykro mi to mówić, młodymi ludźmi, których skażemy na ich „opiekę”.
— To akurat mogę pani zagwarantować.
— W takim razie głosuję za. Niech pan rekrutuje swoją formację, panie kanclerzu.
Zgromadzenie w jednej chwili wybuchło okrzykami aprobaty i przekleństwami.
Babenhausen, Niemcy, 15 listopada 2004
Dla niektórych starość oznacza spokój. Innym słabnący z wiekiem umysł przybliża coraz okrutniejsze wspomnienia.
Bardzo niewielu, czy wręcz nikt, w domu opieki wiedziało, ile dokładnie lat ma starzec, chociaż informacja ta znajdowała się w jego karcie. Wśród personelu krążyła plotka, że przekroczył już setkę, jednak nikt nie pofatygował się, aby to sprawdzić. Starzec odzywał się rzadko, a jeszcze rzadziej zdawał się mówić z sensem. Czasami w nocy dyżurna pielęgniarka słyszała, jak krzyczał w swoim pokoju: „ Vorwärts , Manfredzie! Zatrzymać ich, meine Brüdern! ” albo „ Steisse, die Panzer! ”.
Czasami zaś starzec cicho wołał kogoś po imieniu, szeptał coś z żalem albo nucił kilka taktów jakiejś dawno zapomnianej, a może nawet zakazanej piosenki.
Ci, którzy go myli, i ci, którzy rozmawiali z myjącymi, szeptali, że ma na torsie wytatuowany numer. Szeptali też o bliznach i śladach oparzeń.
Codziennie, w słońce czy w deszcz, owiniętego w koce lub nie, zależnie od pogody, pielęgniarze wywozili starca na wózku na werandę, żeby odetchnął trochę świeżym powietrzem. Tego dnia świeże powietrze było zimne i ciężkie, nabrzmiałe wilgocią padającego śniegu. Jakie sny czy koszmary budził w nim śnieg, nikt nie wiedział — starzec nigdy o tym nie mówił.
Stojąca w drzwiach wejściowych kierowniczka domu opieki wskazała miejsce, gdzie siedział.
— Tam jest.
— Od tej pory my się nim zajmiemy — powiedział jeden z dwóch mężczyzn, ubrany w skórzany płaszcz zdradzający jego przynależność do Bundesnachrichtendienst — Federalnych Służb Informacyjnych, niemieckiego wywiadu. — Pani i pani zakład już nie musicie się nim kłopotać.
Kierowniczka lekko skinęła głową. Alles war in ordnung . Wszystko w porządku. Dwaj mężczyźni odwrócili się już do niej plecami i skupili całą uwagę na starcu. Podeszli do niego; jeden przykucnął przed wózkiem, drugi stanął z boku.
— Herr Gruppenführer ? — powiedział cicho kucający. — Gruppenführer Mühlenkampf? Nie wiem, czy mnie pan rozumie. Ale jeśli tak, idzie pan z nami.
W wyblakłych niebieskich oczach starca błysnął jakby ślad rozpoznania.
— Aha — powiedział ten w płaszczu. — Rozumie mnie pan, prawda? A przynajmniej rozpoznaje pan swoje nazwisko i dawny stopień. Bardzo dobrze. A to zrozumiesz, starcze? Twój kraj znów cię wzywa. Potrzebujemy cię, i to pilnie.
Berlin, Niemcy, 17 listopada 2004
Jejku, tym dwóm to się spieszy, pomyślał klient gasthausu położonego w zaułku niedaleko miejsca, gdzie mieszkał. Jak zwykle siedział w ciemnym kącie, popijając piwo. Kiedy wreszcie Gestapo, czy jak tam się teraz nazywają, zrozumie, że te płaszcze wyróżniają ich tak samo, jak moje Sigrunen , podwójne błyskawice, wyróżniały mnie?
Obiekty zainteresowania klienta przechodziły od stolika do stolika, rozmawiając z innymi gośćmi. Wirt, właściciel i kierownik lokalu, zerkał dyskretnie na starszego mężczyznę siedzącego w słabo oświetlonym kącie. Mam im powiedzieć?
Klient wzruszył ramionami. Machts nihts . Bez różnicy. Wiesz, kim są, tak samo jak ja. Jeśli zechcą mnie znaleźć, znajdą.
Kiwnąwszy głową na znak, że rozumie, Wirt zawołał dwóch mężczyzn do siebie.
— Jeśli szukacie panowie Herr Braschego, siedzi tam, w kącie.
Brasche z zainteresowaniem patrzył, jak obaj podchodzą do jego stolika, potem pozdrowił ich, unosząc kufel piwa.
— Co mogę dziś zrobić dla BND, panowie?
— Hans Brasche? — spytał jeden z dwójki, błyskając legitymacją.
— To ja — odparł Hans.
— Musi pan iść z nami.
Brasche uśmiechnął się. Nawet jeśli się bał, żaden z dwóch odprowadzających go mężczyzn ani innych klientów nie mógł tego wiedzieć. Nigdy nie był mężczyzną, ani chłopcem, który okazywałby strach.
Czasy były ciężkie, a robiły się jeszcze gorsze. Według kalendarza na ścianie był rok 1930. Kiedy chłopiec wszedł do skromnej kuchni, twarz jego matki wyrażała jedno: strach.
— Ojciec chce cię widzieć, Hansi.
Читать дальше