Dziewczyna skoczyła w górę i złapała za najniższy szczebel drabinki zwisającej z wysokiego sufitu. Zgięła się wpół, oparła o szczebel stopami i wspięła się w górę, jak gdyby nic nie ważyła. Po chwili znalazła się daleko od niego.
Sos chwycił za najniższy szczebel, znajdujący się akurat w zasięgu jego ręki, i stwierdził, że jest on zrobiony z giętkiego plastiku, podobnie jak dwie pionowe kolumny. Szarpnął na próbę. Po sznurach przebiegła fala, która potrząsnęła dziewczyną. Po sznurach? Uśmiechnął się i szarpnął mocniej, co zmusiło ją do złapania się drabinki z całej siły, w przeciwnym bowiem razie na pewno by z niej spadła. Wtedy, pewien, że zagnał dziewczynę w pułapkę, uwiesił się stopniowo na drabince całym ciężarem.
Mogła to utrzymać. Podciągnął się na szczebel. Nie był przyzwyczajony do podobnych ćwiczeń, lecz dawał sobie radę. Potrafił się obchodzić ze sznurem.
Zaniepokojona dziewczyna spojrzała w dół, lecz Sos dalej się wspinał, obserwując ją. Za kilka sekund będzie mógł złapać ją za stopę i ściągnąć w dół.
Zaczepiła się nogami o szczyt drabiny i zawisła głową w dół, wyginając ciało. Oswobodzonymi rękami zdjęła z ramion kombinezon i przesunęła go na biodra — w górę lub w dół, zależnie od punktu widzenia — po czym uchwyciła się jedną ręką drabinki i ściągnęła okrycie. Pod spodem miała skąpy, obcisły dwuczęściowy kostium, który okrywał zaledwie jej piersi i pośladki. Sos pomyślał, że zbyt nisko ocenił jej wiek. Miała bowiem kształty dojrzałej kobiety.
Przyjrzała mu się figlarnie, rozpostarła kombinezon i upuściła go prosto na jego uniesioną w górę głowę.
Zaklął, usiłując zrzucić to z siebie. Omal nie wypuścił z rąk drabinki. Dziewczyna poruszała nią teraz, być może w przekonaniu, że zdoła go strząsnąć, gdy będzie oślepiony. Poczuł, jak uderzyła go w dłoń, którą się trzymał.
Gdy w końcu odzyskał bezpieczną pozycję i zrzucił przywierający do ciała, pachnący lekko materiał, dziewczyna stała już na podłodze, chichocząc wesoło. Przeszła po prostu po nim!
— Czy nie chcesz odzyskać bransolety, niezguło? — zawołała.
Zsunął się na dół i zeskoczył na podłogę, lecz dziewczyny już tam nie było. Tym razem wdrapała się na przypominającą pudełko konstrukcję, wijąc się między prętami niczym latający wąż. Zanim zdołał podbiec, dziewczyna była już w środku i nie mógł jej dosięgnąć z żadnej strony, nie podążając tam za nią. Wiedział już, że w ten sposób nigdy jej nie złapie. Była wygimnastykowana, a wzrost i waga dawały jej całkowitą swobodę.
— No dobrze — powiedział niezadowolony, lecz już nie rozgniewany. Popatrzył z podziwem na jej gibkie, zdrowe ciało. Któż by się spodziewał takich krągłości po tak drobnej sylwetce? — Zatrzymaj ją sobie.
Po chwili, wykonawszy kilka obrotów, stanęła przed nim.
— Poddaj się!
Objął jej ramię palcami, stosując chwyt, który opanował, gdy rzucał sznurem. Ruch był zbyt szybki, by się przed nich uchylić.
— Nie.
Nawet się nie skrzywiła w mocarnym uścisku. Uderzyła Sosa kantem wolnej dłoni w żołądek, tuż pod linią żeber, kierując cios ku górze. Palce miała sztywne i wyprostowane.
Zdumiała go siła uderzenia, zadanego zupełnie niespodziewanie. Sparaliżowało go na chwilę, nie zwolnił jednak uścisku, lecz wzmocnił go jeszcze, miażdżąc jej młode, jędrne ciało.
Nawet wtedy nie cofnęła się ani nie krzyknęła. Ponownie zadała mu swój osobliwy cios kantem dłoni, tym razem w gardło. Eksplodował tam niewiarygodny ból. Zawartość żołądka podeszła mu do przełyku. Nie mógł nawet zaczerpnąć oddechu czy krzyczeć. Stracił przytomność, dławiąc się i krztusząc.
Gdy ponownie wrócił do siebie, siedział na podłodze. Dziewczyna klęczała przed nim, opierając mu dłonie na ramionach.
— Przepraszam, że to zrobiłam, Sos. Jesteś bardzo silny.
Spojrzał na nią apatycznie. Zdał sobie sprawę, że jej nie docenił. Mimo iż była kobietą, jej ciosy trafiały pewnie.
— Naprawdę chciałabym zatrzymać twoją bransoletę, Sos. Wiem, co to oznacza.
Pomyślał o tym, jak Sol oddał bransoletę Soli. Niedbałość tego gestu wcale nie oznaczała, że ich związek był słaby, mimo że opierał się na osobliwych warunkach. Czy miał teraz oddać swoją bransoletę jeszcze bardziej lekkomyślnie, tylko dlatego, że kobieta o nią poprosiła? Spróbował cos powiedzieć, lecz wciąż ściśnięta krtań nie pozwoliła mu na to.
Dziewczyna wyciągnęła rękę w jego stronę. Sięgnął po nią powoli i objął palcami. Przypomniał sobie, że walczył o Solę i przegrał, podczas gdy ta kobieta właściwie wyzwała go do walki o bransoletę i wygrała.
Może trzeba ją było zabrać mu siłą? Gdyby miał oddać bransoletę z własnej woli, wręczyłby ją jasnowłosej pannie Smith, gdyż wiedział, że tego pragnęła. Sola również wymusiła na nim miłość. Płynące stąd wnioski dotyczące jego natury nie podobały mu się, lepiej jednak było się z nimi pogodzić niż starać się zaprzeczyć faktom.
Ścisnął delikatnie bransoletę i opuścił rękę.
— Dziękuje ci, Sos — szepnęła i nachyliła się nad nim, by pocałować go w szyję.
Gdy się obudził, podejrzewał, że wszystko to było wytworem wyobraźni, podobnym do dziwadeł oglądanych w niemej telewizji. Nie miał jednak bransolety. Na jego lewej ręce pozostało tylko pasmo jasnej skóry. Tym razem, gdy był nieprzytomny, trafił do kolejnej prostokątnej kabiny. Czuł się dobrze. W jakiś sposób zabrano go z Góry, przywrócono do życia i pozostawiono tutaj, podczas gdy jego mały przyjaciel, Głupi, zginął. Nie potrafił odgadnąć, dlaczego tak się stało.
Wstał i ubrał się. Jego strój, kompletny i czysty, leżał obok łóżka. Jeśli to była śmierć — pomyślał — to nie różniła się zbytnio od życia. Bzdura, to nie była śmierć.
W kabinie nie ujrzał zapasów jedzenia ani broni na półce. W gruncie rzeczy nie było nawet samej półki. Sos otworzył drzwi w nadziei, że zobaczy las czy inny znajomy krajobraz — choćby nawet podnóże góry. Napotkał jednak tylko pustą ścianę, podobną do tej, wzdłuż której wędrował w swej wizji. A więc nie była to wizja, lecz rzeczywistość.
— Zaraz do ciebie przyjdę, Sos. — To był głos dziewczyny… nie, maleńkiej kobiety, która wyzwała go, wyprowadziła w pole, a w końcu powaliła. Gdy o tym pomyślał, poczuł, że szyja nadal go boli, choć już mniej dokuczliwie. Ponownie spojrzał na swój nagi nadgarstek.
Cóż, twierdziła, że wie, co oznacza bransoleta.
Nadbiegła korytarzem, równie drobna jak wtedy. Tym razem miała na sobie zgrabniejszy kitel. Uśmiechała się. Jej włosy, teraz widoczne, były brązowe i falujące. W znacznym stopniu dodawały jej kobiecości. Bransoleta na ramieniu lśniła. Najwyraźniej wypolerowała ją, aby przywrócić złotu blask. Ujrzał, że pokrywa ona cały jej nadgarstek, a końce nawet zachodzą lekko na siebie, podczas gdy jasny ślad pozostawiony na jego przedramieniu zajmował co najwyżej trzy czwarte jego obwodu. Czy to maleńkie stworzenie naprawdę go pokonało?
— Czujesz się lepiej, Sos? — zapytała zatroskanym głosem. — Wiem, że wczoraj daliśmy ci w kość, ale doktor mówi, że nie ma jak ćwiczenia, kiedy trzeba ożywić organizm, dopilnowałam więc, byś je odbył.
Spojrzał na nią nie rozumiejąc.
— Och, prawda, nie znasz jeszcze naszego świata. — Uśmiechnęła się ujmująco i złapała go za ramię. — Rozumiesz, niemalże zamarzłeś w śniegu. Musieliśmy cię tu sprowadzić, zanim doszłoby do nieodwracalnych uszkodzeń. Czasem pełny powrót do zdrowia trwa całe tygodnie, ty jednak byłeś tak silny, że od razu daliśmy ci stymulant. To jest rodzaj lekarstwa — nie znam się na tych sprawach zbyt dobrze. Przepłukuje cały organizm, usuwając zniszczone tkanki. Musi jednak dotrzeć wszędzie — do palców rąk i nóg, i tak dalej… cóż, właściwie tego nie rozumiem, ale porządna, wyczerpująca gimnastyka rozprowadza go bardzo dobrze. Potem zasypiasz, a kiedy się budzisz, czujesz się lepiej.
Читать дальше