Przypomniał sobie Solę, która wtedy była niewinną, śliczną dziewczyną, pragnącą dowieść swej wartości. Dokonała tego, ale nie dzięki bransolecie, którą nosiła. To właśnie, bardziej niż cokolwiek innego, zaprowadziło go tutaj.
Dziwne, że zetknęli się wówczas wszyscy troje. Gdyby spotkało się tylko dwóch mężczyzn, Imperium mogłoby ich łączyć ze sobą po dziś dzień. Gdyby dziewczyna pojawiła się wcześniej lub później, pewnie spędziłby z nią noc i ruszył w dalszą drogę, nie tęskniąc za nią. Jednakże od samego początku było ich troje i przyszłe Imperium nosiło w sobie ziarno zniszczenia, jeszcze zanim zdążyło zapuścić korzenie. Nieważne, kim była ta dziewczyna; liczył się tylko fakt jej obecności w chwili, gdy wszystko się zaczęło. Dlaczego musiała się zjawić akurat wtedy?
Zacisnął powieki i ujrzał drąg, migający z oślepiającą szybkością, powstrzymujący jego ataki, wymierzający ciosy, podążający wszędzie, gdziekolwiek się zwrócił — narzędzie nie obrony, lecz zaciekłego ataku. Ustawiony w poprzek w stosunku do jego ciała, uderzał go końcem w twarz, plątał sznur, wyprowadzał w pole, udaremniając atak i obronę…
Pozostało mu tylko jedno honorowe wyjście — Góra. Przegrał z lepszym od siebie.
Zasnął wiedząc, że nawet zwycięstwo nie przyniosłoby rozwiązania. No, może nie pod każdym względem, ale ogólnie biorąc…
Trzeciego dnia zaczął padać śnieg. Sos opatulił się i ruszył w dalszą drogę. Głupi pozostał przy nim. Wydawało się, że źle znosi zbyt wielką niewygodę. Mężczyzna podnosił całe garście białego puchu i pakował sobie do ust, by się napić, mimo że policzki i język mu drętwiały, a gdy śnieg wreszcie się topił, nie pozostawało z niego prawie nic. O zmierzchu brnął już przez głębokie zaspy. Musiał stąpać ostrożnie, by uniknąć zdradliwych rozpadlin, niewidocznych na gładkiej powierzchni.
Nie było się gdzie skryć, położył się więc na boku, zasłaniając twarz od wiatru. Grube warstwy ubrania zapewniały mu wystarczającą ochronę. Głupi usiadł, drżąc, przy jego twarzy. Sos nagle zdał sobie sprawę, że ptak nie może tu znaleźć pożywienia, kiedy pada śnieg. Nie było tu żadnych owadów.
Wygrzebał z plecaka kawałek chleba i podsunął okruszynę Głupiemu pod dziób, ten jednak nie zareagował.
— Zginiesz z głodu — powiedział Sos zatroskany. Ale co jeszcze mógł zrobić?
Widział, jak pióra ptaka drżą. Wreszcie zdjął lewą rękawicę, objął ptaka ciepłą nagą dłonią i przykrył ją drugą, schowaną w rękawicy. Będzie musiał uważać, by podczas snu nie przetoczyć się na drugi bok ani nie poruszyć rękami, gdyż w przeciwnym razie zmiażdży kruche ciałko.
W nocy budził się kilka razy, gdy gwałtowne podmuchy wiatru sypały mu zimnym śniegiem w twarz i za kołnierz, lecz jego lewa dłoń nie poruszyła się ani razu. Od czasu do czasu czuł, jak ptak drży z zimna, i przyciskał go mocniej do piersi, mając nadzieję, że zapewni mu nie tylko ciepło, ale i bezpieczeństwo. Był zbyt silny, a ptak za mały. Lepiej niech się trochę potrzęsie niż…
Rano Głupi wydawał się zdrowy. Sos jednak wiedział, że to nie potrwa długo. Ptak nie był przystosowany do życia na śniegu. Nawet kolory miał nieodpowiednie.
— Wracaj na dół — nalegał. — Na dół. Tam jest ciepło. Owady.
Wypuścił maleńkie ciałko, lecz nic to nie dało. Głupi rozpostarł skrzydła, walcząc dzielnie z zimnym, ostrym powietrzem, wzbił się w górę i nie chciał odlecieć.
Gdy Sos ponownie wziął przyjaciela w rękę i wrócił do wspinaczki, zadał sobie pytanie, czy bezsensowne przywiązanie ptaka było rzeczywiście mniej rozsądne niż zdecydowanie, z jakim Sol pragnął zatrzymać córkę, której nie spłodził. Córkę? Albo niż sposób, w jaki on sam obstawał przy przestrzeganiu Kodeksu Honorowego, który uprzednio pogwałcił? Ludzie nie byli rozsądni, czemu więc ptaki miałyby być inne? Skoro rozstanie jest tak trudne, mogą umrzeć razem.
Czwartego dnia nadeszła burza. Sos brnął naprzód. Twarz odrętwiała mu, chłostana wiatrem. Założył ciemne gogle, by ochraniać oczy, lecz nos i usta pozostawały odsłonięte. Gdy dotknął ręką twarzy, odkrył, że na jego brodzie uformowała się druga, z lodu. Starał sieją strącić, wiedział jednak, że pojawi się znowu.
Głupi zerwał się do lotu, gdy Sos potknął się i zamachał rękami. Posadził sobie ptaka na ramieniu, gdzie przynajmniej będzie mógł utrzymać równowagę. Gdyby nadal niósł go w ręku, przy następnym podobnym potknięciu z pewnością by go zmiażdżył.
Wiatr przenikał mu pod ubranie. Przedtem zalewał go pot, a ciężki strój wydawał się niewygodny. Teraz wilgoć niemal zmieniała się w lód na jego ciele. Popełnił błąd. Powinien tak się ubrać i ustalić takie tempo marszu, by nigdy się nie spocić. Pot nie miał gdzie wyparować, więc w końcu, rzecz jasna, zamarzł. Sos zrozumiał to zbyt późno.
Taka więc była śmierć na Górze. Ludzie zamarzali u jej szczytu, gdzie szalały śnieżyce, lub wpadali w ukrytą rozpadlinę… Sos obserwował teren uważnie, lecz i tak już kilka razy potknął się i przewrócił. Szczęście, że te upadki nie wyrządziły mu żadnej szkody. Zimno przenikało jego strój, odbierając zdolność widzenia. Skutki łatwo było przewidzieć. O ile opowieści nie kłamały, nikt nigdy nie wrócił z Góry, nie odnaleziono też żadnych zwłok. Nic dziwnego!
To jednak nie była taka Góra jak te, o których słyszał. Po metalowej plątaninie u podnóża — ile to już dni temu? — nie napotkał żadnych raptownych nieregularności, wyszczerbionych grani, stromych urwisk czy dziwacznych mostów lodowych. Gdy niebo było czyste, nie dostrzegał innych łańcuchów górskich czy większych przełęczy. Stoki Góry wznosiły się w miarę równo i bezpiecznie. Przypominała czarę odwróconą do góry dnem. Jedynym poważnym niebezpieczeństwem było zimno.
Z pewnością nic nie mogłoby zatrzymać tych, którzy zdecydowali się zejść na dół. Może nie wszyscy, a nawet nie większość, lecz z pewnością niektórzy musieli rezygnować i wracać do podnóża, decydując się albo poszukać mniej męczącej śmierci, albo ostatecznie pozostać przy życiu. On sam wciąż mógł zawrócić…
Zdjął z ramienia milczącego ptaka, odrywając z wysiłkiem jego pazurki.
— No i co, Głupi? Czy mamy już dość?
Nie otrzymał odpowiedzi. Małe ciałko zdążyło już zesztywnieć.
Podniósł je do twarzy, nie chcąc w to uwierzyć. Potarł delikatnie jedno skrzydło palcami. Było skostniałe. Głupi wolał umrzeć niż porzucić swego towarzysza, a Sos nawet nie wiedział, kiedy to się stało.
Prawdziwa przyjaźń…
Położył pierzastego trupka na śniegu i zasypał go ze ściśniętym gardłem.
— Przykro mi, mały przyjacielu — powiedział. — Myślę, że człowiek umiera dłużej niż ptak.
Tylko takie słowa przyszły mu do głowy.
Zwrócił się twarzą w stronę szczytu i powlókł w dalszą drogę.
Świat stał się nagle posępny. Zwykle Sos nie poświęcał ptakowi wiele uwagi, lecz to nagłe, ciche odejście wstrząsnęło nim. Teraz mógł już tylko zakończyć sprawę. Zabił wiernego przyjaciela i w jego piersi pozostała otwarta rana, której nic nie uleczy.
Nie pierwszy już raz jego szaleństwo wyrządziło komuś krzywdę. Sol chciał od niego tylko przyjaźni, lecz on, zamiast mu ją dać, zmusił go do walki w Kręgu. Dlaczego tak zdecydowanie odrzucił ostatnią propozycję Soła? Czy dlatego, że ograniczone pojęcie honoru służyło mu tylko do bezwzględnego dążenia do własnych celów, bez oglądania się na to, kogo będzie musiał poświęcić? A gdy mu się nie powiodło, spowodował jeszcze więcej cierpień, niszcząc to, co jeszcze można by uratować.
Читать дальше