— Mamo? — zapytał raz jeszcze na wszelki wypadek. Nikt mu nie odpowiedział.
Następne drzwi były otwarte, znalazł za nimi kolejne laboratorium zastawione stołami, nad którymi wisiały lampy na uchylnych wysięgnikach, zapewniające doskonałe oświetlenie z każdej strony.
— Mamo? — zawołał dla zasady, a gdy nie nadeszła odpowiedź, po prostu ruszył dalej.
Kiedy się odwrócił, tuż przed swoim nosem, nie dalej niż o cal, dostrzegł pancerz człowieka, którego Angelina nazywała Jeremiaszem. Jakim cudem ten zakuty w stal olbrzym potrafił się poruszać niczym kot, tego Zeke nie potrafił zrozumieć. Niemniej stał teraz przed nim, uniemożliwiając mu wykonanie pierwszego od kilku dni sensownego ruchu.
— Z drogi! — warknął chłopak. — Muszę znaleźć mamę!
— Przyszedłem tutaj, żeby ci pomóc, głuptasie. Wiedziałem, że to ty — oświadczył olbrzym, cofając się o krok, aby Zeke mógł opuścić laboratorium i wrócić na korytarz. — Wiedziałem.
— Gratuluję. Miał pan rację.
Pozostały już tylko jedne drzwi do otwarcia. Chciał ruszyć w ich kierunku, lecz Jeremiasz go powstrzymał.
— To zwykły schowek. Tam na pewno nie trzymają twojej mamy. Moim zdaniem zabrali ją na niższy poziom, do apartamentów doktora — powiedział.
— A to nie są jego apartamenty?
— Nie. To pokoje gościnne.
— Był pan tu już kiedyś?
— Tak, bywałem. Jak myślisz, skąd miałbym to sprzęcicho? Chodźmy do windy.
— Wie pan, jak ją uruchomić?
Jeremiasz nie odpowiedział, po prostu wszedł na platformę i przytrzymał kratę. Chłopak musiał podbiec i wskoczyć do klatki, która ruszyła w dół, zanim zdążył w niej wylądować.
— Co tu się dzieje? — zapytał, gdy zjeżdżali, trzęsąc się niemiłosiernie. — Nikt nie chce mi powiedzieć, co tu się dzieje.
— To się dzieje — Jeremiasz sięgnął do rączki, która uruchamiała hamulec — że przyszliśmy się rozliczyć z cholernym doktorkiem.
— Dlaczego? Dlaczego teraz?
Mężczyzna w pancerzu pokręcił głową.
— Teraz jest równie dobry czas jak kiedykolwiek indziej. Pozwalaliśmy całymi latami, by traktował nas jak psy. A on to wykorzystywał, wykorzystywał i tak bez końca. Ale dzisiaj podniósł rękę na córkę Maynarda, a tego nie daruje mu żaden sztywniak z tego miasta.
Zeke poczuł wielką ulgę z dodatkiem wdzięczności przy okazji.
— Naprawdę przyszliście tutaj, by pomóc mojej mamie?
— Zjawiła się tutaj, ponieważ chciała cię znaleźć. Doktor nie pozwoliłby jej na to, tak samo jak nie wypuściłby was stąd żywych. Tego jestem akurat pewien — dodał, wieszając się na rączce, by zatrzymać platformę. — Żadne z was nie powinno tutaj trafić, ale przyszliście oboje.
Odsunął kratownicę z taką siłą, że wyrwał ją z szyn i zepsuł. Zeke musiał wykopać ją, by wyjść z windy do kolejnego dobrze oświetlonego korytarza wyłożonego dywanami i otoczonego rzędami drzwi. Wyczuł nosem zapach dymu, ktoś tutaj rozpalił ogień. Wychwytywał znajome nutki w powiewach ciepłego powietrza. Czyżby ktoś palił orzechowymi polanami w kominku?
— Gdzie jesteśmy? Co to za korytarz? Mamo? Jesteś tu, mamo? Słyszysz mnie?
Na górze coś się stało. Głośny huk i towarzyszący mu wstrząs skojarzyły się Ezekielowi z wypadkami na wieży, gdy rozbił się o nią „Clementine”. Wyczuł pod nogami charakterystyczne drżenie. Teraz, gdy był tak głęboko pod ziemią, spowodowało o wiele większy atak strachu. Sklepienie ugięło się nad ich głowami z głośnym chrupnięciem. Ze szpar w betonie posypały się strumienie pyłu i kurzu.
— Co to było? — zapytał Zeke.
— Skąd mam wiedzieć?
Gdy przetoczył się nad nimi huk eksplozji, usłyszeli dziwne ryki i pomruki. Nawet Zeke — który do tej pory myślał z żalem, że przyjdzie mu opuścić miasto za murem, nie zobaczywszy ani jednego nieumarłego — zrozumiał, co może je wydawać.
— Zgnilasy — mruknął Jeremiasz. — Całe stada zgnilasów. Miałem nadzieję, że te podziemia są lepiej zabezpieczone. Że to będzie prawdziwa forteca. Ale widzę, że Minnericht nie pomyślał o wszystkim. Lepiej będzie, jeśli wrócę na górę i tam ich powstrzymam.
— Ma pan zamiar ich powstrzymać? W pojedynkę?
— Część chłopaków doktora powinna się do mnie przyłączyć. Część z nich zrobi to, bo nie zamierza sprzątać bajzlu po zgnilasach, a reszcie za to właśnie doktorek płaci. Tak na marginesie, jeśli za kilka minut usłyszysz dobiegający z góry przeraźliwy hałas, nie biegnij tam od razu, żeby zobaczyć, co go spowodowało.
— Nie rozumiem — przyznał Zeke.
Jeremiasz już stał na platformie, poszukując właściwej dźwigni.
— Zostań tutaj i szukaj mamy — poradził chłopcu. — Może potrzebować pomocy.
Ezekiel podszedł do klatki windy.
— Co mam zrobić, jeśli ją znajdę? — zapytał. — Gdzie mamy iść?
— Na górę — rzucił człowiek w pancerzu. — A potem jak najdalej stąd pierwszym wyjściem, jakie znajdziecie. Zanim zapanuje tutaj ponownie porządek, rozpęta się na jakiś czas istne piekło. Wracajcie do Skarbców albo idźcie do wieży i tam poczekajcie na przylot kolejnego statku powietrznego.
Winda ruszyła w górę, zanim skończył mówić, trzęsąc się i zgrzytając, powiozła Jeremiasza na wyższe piętro. Gdy olbrzym zniknął z pola widzenia, Zeke znów został sam.
Miał przed sobą wiele drzwi do otwarcia i zaginioną mamę do odszukania. A to zwiastowało masę roboty, przy której nie musiał myśleć o zamieszaniu panującym nad jego głową. Drzwi na samym końcu pomieszczenia były uchylone i chociaż znajdowały się najdalej, ruszył w ich kierunku, a po dotarciu na miejsce pchnął je mocno.
Znalazł źródło dymnego zapachu. Płomienie z murowanego kominka, na którym żarzyło się kilka polan, zalewały pokój pomarańczową poświatą. Na samym środku, na dywanie przyozdobionym w rogach smokami, stało ciężkie biurko z czarnego drewna. Za nim Zeke widział głęboki obijany fotel z wyściełanym siedziskiem, przed nim dwa inne fotele. Chłopak nigdy wcześniej nie był w gabinecie, nie miał więc pojęcia, gdzie się znajduje, podobało mu się tutaj jednak i w dodatku było bardzo ciepło. Gdyby stało tu jeszcze lóżko, z radością by zamieszkał w tym pomieszczeniu.
Obszedł biurko, korzystając z tego, że nikt go nie obserwuje, i otworzył górną szufladę. Znalazł w niej kartki papieru zapisane w jakimś obcym języku. W drugiej, niższej, z dziurką od klucza, ale na szczęście niezamkniętej, natrafił na coś znacznie bardziej interesującego.
Na pierwszy rzut oka sakwa wydała mu się znajoma. Był niemal pewien, że widział ją kiedyś na ramieniu mamy, aczkolwiek głowy by za to nie dał. Aby się upewnić, otworzył ją i zaczął gmerać w środku. Znalazł garść naboi, gogle i maskę przeciwgazową, którą widział na oczy po raz pierwszy w życiu. Moment później wymacał sprzączkę do pasa z inicjałami MW i nieotwierany od kilku dni kapciuch na tytoń należący do Briar. Teraz już wiedział, że żadna z tych rzeczy nie jest własnością doktora.
Pochylił się, by wyjąć sakwę z biurka. Gdy zamykał szufladę, dostrzegł sztucer schowany pod blatem w miejscu, gdzie broń była widoczna tylko dla osoby zasiadającej w masywnym fotelu.
Ją także wziął z sobą.
Pomieszczenie było puste i ciche, jedynym źródłem dźwięku był ogień trzaskający na palenisku. Zeke pozostawił je w niemal nienaruszonym stanie, wracając na korytarz ze zdobytymi skarbami.
Po drugiej stronie znalazł następne drzwi, ale nie potrafił ich otworzyć. Rozwalił gałkę laską Rudiego, nic to wszakże nie dało. Zamek trzymał tak jak przedtem. Próbował uderzać w nie ramieniem, lecz tylko nabił sobie sińca. Drzwi nawet nie drgnęły. Uznał więc, że najpierw zajmie się pozostałymi, a do tych wróci na samym końcu.
Читать дальше