Padło jej nazwisko. Że Trudny nie dostał na miejscu ataku serca, do dziś nie mógł się nadziwić. Zabronił synowi gdziekolwiek wychodzić i do kogokolwiek telefonować.
Szczęściem okres córki generała ostatecznie jednak nadszedł; Trudny odczekał, aż wyjechała z miasta, lecz Konrad i tak otrzymał nieodwołalny zakaz pojawiania się na jakichkolwiek niemieckich imprezach. Jako że od jakiegoś czasu panowała wokół chłopaka względna cisza, Trudny mimowolnie począł podejrzewać go o różne straszne rzeczy, a im dłużej ta cisza
trwała, tym silniejsze stawały się owe podejrzenia. Strych, myślał teraz; niechby siedział na nim dniami i nocami, nikogo tam nie zabije, sam zabity nie zostanie, a i nie doprowadzi do żadnego mezaliansu. Do cholery, mogę mu ten strych dać w prezencie na gwiazdkę.
Pił kawę i przyglądał się Violi. Nocami, kiedy pytała go szeptem, czy ją jeszcze kocha, odpowiadał, że oczywiście teraz, w elektrycznym świetle sztucznego dnia, nie zdołałby tak gładko jej okłamać. Na szczęście ona w dzień nie pytała. Wciąż była piękną kobietą - jeszcze zanim się z nią ożenił, wiedział, że długo zachowa młody wygląd, taki był bowiem typ jej urody: sylwetka szczupła, drobna i niska, szczupła twarz, kruczoczarne włosy, jeszcze ciemniejsze oczy, nie najjaśniejsza cera. Takie kobiety, starzejąc się, bardzo rzadko tyją, a przed zmarszczkami często udaje im się chronić jeszcze nawet po czterdziestce. Nie mają powodów do przedwczesnej zgryźliwości, toteż zachowują także młodość ducha. Wszystko to wiedział, gdy się jej oświadczał, on z kolei bowiem był mężczyzną systematycznym, starannie planującym i bardzo rzadko porzucającym zimną logikę na rzecz radosnego irracjonalizmu.
Przy tym wszystkim nie był jednak pedantem, ani ponurakiem, a przynajmniej za takowych się nie uważał. Uważał się za zdolnego człowieka interesu. Podobnie myśleli o nim inni. Owa niespotykana zgodność wizerunków: wyobrażonego i postrzeganego, dawała Trudnemu miłe poczucie spełnienia, uodparniała na żrący jad frustracji.
Mówił, że ją kocha - i czuł, że kłamie. Te słowa brzmiały i smakowały jak kłamstwo; dziwił się, że i ona tego nie wyczuwa. Co to jest miłość, zastanawiał się, zapatrzony na Violettę tłukącą w moździerzu jakieś ostro pachnące ingrediencje; co to jest, bo już nie wiem, zapomniałem. Pożądam jej, lubię jej towarzystwo, boję się jej utraty, szanuję ją. A jednak ciążą mi słowa na wargach brudnym kłamstwem. Może to po prostu takie prawo: tylko młodzi kochają; my miłość wspominamy. Może takie prawo. Lecz czy ja już nie byłbym zdolny powtórnie się zakochać? Nie wierzę. Janos jest zaledwie półtora roku młodszy, a co kilka miesięcy zakochuje się śmiertelnie. To znaczy: on tak twierdzi. Te jego miłości są jak ofensywy Hitlera: na początku szybkie, głośne i wspaniałe, potem, gdy zdobyte jest już wszystko, co mogło zostać zdobyte, rozmywają się i gasną w monotonii posiadania. A ja? Nie kocham: posiadani. Czy to rzeczywiście na tym polega? Czy to właśnie jest ta tajemnica: że miłość to proces, a nie stan? Wektor, nie skalar?
Przechodziła obok i złapał ją w pasie, przyciągnął, aż usiadła mu na kolanach, zawijając spódnicę; ubrudzone czymś ręce podniosła i oparła na jego barkach.
Uśmiechała się, przelotnie rozbawiona.
- Co?
- Viola...
- Mhm?
Przygarnął ją, pocałował. Smakowała gorącym chlebem; pachniała potem i cebulą.
- No co?
- A gdybym ci powiedział, że się zakochałem?
- Znalazł sobie czas na prawienie komplementów. Przytrzymał ją.
- Nie, nie. W kimś innym.
Zmarszczyła brwi, spoważniała na takie dictum.
- W kim niby? Co, w tej rudej Marcie? Nie wytrzymał, zaczął się śmiać.
Pacnęła go przedramieniem w ucho, wbrew swej woli na nowo uśmiechnięta.
- No i czego rżysz? Głupie pytania zadajesz, głupie odpowiedzi dostajesz. Zakochał
się, stary koń!
- Nie, nie, posłuchaj - zaczął, tłumiąc śmiech. - Mnie chodzi o to, czy w ogóle uwierzyłabyś w coś takiego.
- Żeś ty niby taki święty? Już ja was znam, mężowie wierni, póki drzwi się za wami nie zatrzasną.
Źle się do tego zabrał, ona mu nie odpowie, nie rozumie go. W dzień jednak nigdy nie rozmawiali, w dzień po prostu prowadzili dialogi; nawet teraz, nawet w tej chwili.
Pocałował ją po raz drugi, czując znów jej smak, i puścił. Mrugnęła doń i wróciła do roboty.
Dopił kawę i rozwinął karton. Plan parteru budynku naszkicowany został z licznymi poprawkami, nanoszonymi sukcesywnie, w miarę jak inżynier robił coraz precyzyjniejsze pomiary ścian, których długość w niezrozumiały sposób potrafiła się zmieniać.
Kazek od Garbusa otworzył drzwi, wetknął głowę i szczeknął: Telefon do pana.
- Założyli już? - zdziwiła się Viola.
- Muszę mieć linię pod ręką - mruknął Trudny, podnosząc się. - Dałem ludziom po litrze, załatwiłem.
Przeszedł do gabinetu, potykając się po drodze na rozciągniętych kablach. W
gabinecie, który, obudowany regałami o pustych półkach, nie zasłużył sobie jeszcze na szczytne miano biblioteki, obozowało dwóch elektryków, odpoczywających po zmaganiach z ozdobnym żyrandolem, który, mimo ich wysiłków, nie chciał trzymać pionu i za każdym podwieszeniem odchylał się w inną stronę. Trudny wskazał im drzwi. Wyszli z ociąganiem, zabierając ze sobą kanapki i flaszki.
Jan Herman podniósł odłożoną na podłogę słuchawkę. Trudny - przedstawił się
krótko; nigdy nie mógł być pewien, czy dzwoni Polak, czy Niemiec.
- Ciężko pana złapać. - Tym razem był to Polak. - To ty?
- Nie, moja ciotka. Słuchaj pan, jutro o pierwszej w firmie.
- Czego znowu chcecie?
- Stokrotek do ogródka. Jutro o pierwszej.
- Co was tak przypiliło?
- Porozmawiamy.
- Czyja to była plotka, ta z zeszłego tygodnia? Wasza czy ich?
- Jaka plotka, ja nic nie wiem. Do widzenia.
- Nie dzwońcie mi więcej do domu. Słyszał? Z dala od domu.
- Zarazy się pan boi? Do widzenia.
3.
„Trudny Export-Import", prywatna firma transportowa, miała swoją siedzibę na przedmieściu, przy ulicy Kruczej, pod numerami: 25, 27, 29 i 31. Numer 25 był to warsztat samochodowy, 27 nie istniał, zaś 29 i 31, stare magazyny, zostały połączone i służyły teraz za park maszynowy; właściwe magazyny ciągnęły się w czterech szeregach niskich, długich budynków za nimi i po drugiej stronie placu. Wszystko to, w tym ów plac, otoczone było murem o zmiennej wysokości, nigdy jednakże niższym niż dwa i pół metra. Istniały trzy wyjścia z dziedzińca firmy: główna brama od strony Kruczej, którędy wjeżdżały i wyjeżdżały samochody; żelazna furtka za magazynami, przez którą wychodziło się nad brzeg rzeczki, a zaraz za tą rzeczką wznosiły się zabudowania fabryki nawozów sztucznych, zresztą aktualnie produkującej zupełnie inne chemikalia; oraz tylne drzwi warsztatu, którego ściana stanowiła zarazem granicę posesji Trudnego. Tylne drzwi służyły do niepostrzeżonego wymykania się szefa z biura, gdy sytuacja tego wymagała. Biuro mieściło się bowiem w przybudówce ponad warsztatami. Z jej okien rozciągał się widok na cały należący do firmy teren. Trudny wierzył
w siłę symboli.
- Patrzę na te wasze jasne buźki, dotknięciem brzytwy nie skalane i, kurwa, nie wiem, śmiać się czy płakać.
- Pan, panie Trudny, zawsze robi trudności - chuderlawy blondynek w płaszczu skrzywił się szyderczo i odwrócił wzrok od okna. Faktycznie, z wyglądu był o połowę młodszy od Jana Hermana; jego milczący towarzysz zdawał się zaś Trudnemu nieomal rówieśnikiem Konrada.
Читать дальше