Dodałem te adresy do bota i ukradkiem wyszedłem z domu. Zszedłem po schodach, słysząc, jak tata chrapie, a mama przekręca się na drugi bok. Zamknąłem za sobą drzwi.
O czwartej piętnaście w Potrero Hill było cicho jak na wsi. Z oddali dochodziły mnie jakieś odgłosy samochodów, jeden nawet raz obok mnie przejechał. Zatrzymałem się przy bankomacie i wypłaciłem trzysta dwadzieścia dolców w dwudziestkach, zwinąłem je w rolkę, obwiązałem gumką recepturką i wsunąłem do zasuwanej kieszeni w moich wampirzych spodniach.
Znowu miałem na sobie pelerynę, koszulę z żabotem i spodnie od smokingu z dosztukowanymi kieszeniami, w których nosiłem swoje małe gadżety. Założyłem buty z czubami i srebrnymi klamerkami z trupią czachą i nażelowałem sobie włosy, przez co wyglądałem tak, jakby wokół mojej głowy rozkwitł czarny dmuchawiec. Ange zabrała biały make-up i obiecała, że pomaluje mi kredką oczy i lakierem paznokcie na czarno. Czemu nie, do diabła? Kiedy będę miał kolejną szansę, żeby sobie pograć w takim przebraniu?
Z Ange spotkałem się przed jej domem. Miała na sobie kabaretki i gotycką sukienkę z falbanami à la Lolita, a do tego plecak, twarz pomalowaną na biało i staranny makijaż w stylu kabuki, a jej palce i szyja ociekały srebrną biżuterią.
– Wyglądasz zarąbiście! – powiedzieliśmy do siebie jednocześnie, po czym roześmialiśmy się cicho i zaczęliśmy skradać się po ulicach z kieszeniami pełnymi puszek ze sprejem.
Lustrując Civic Center, zastanawiałem się, jak będzie wyglądać, gdy zbierze się tam czterysta wampirów. Spodziewałem się ich za dziesięć minut przed wejściem do ratusza. Na wielkim placu roiło się już od ludzi jadących do pracy, którzy starannie omijali żebrzących tam bezdomnych.
Od zawsze nie znosiłem Civic Center. To zespół ogromnych, przypominających torty weselne budynków: sądów, muzeów oraz obiektów użyteczności publicznej, takich jak ratusz. Chodniki są tam szerokie, a budynki białe. Ich zdjęcia, na których wyglądają tak futurystycznie i surowo jak Epcot Center [31] Epcot Center – park tematyczny mieszczący się w Disneylandzie, poświęcony międzynarodowej kulturze i wynalazkom.
, widnieją w przewodnikach turystycznych po San Francisco.
Ale w rzeczywistości są brudne i odpychające. Na wszystkich ławkach śpią bezdomni. Po szóstej wieczorem cała dzielnica pustoszeje, zostają wyłącznie pijacy i ćpuny. Wszystkie te budynki mają tylko jedno przeznaczenie, więc ludzie nie czują żadnej wyraźnej potrzeby, żeby się tam kręcić po zmroku. To bardziej centrum handlowe niż dzielnica i są tam tylko lombardy, sklepy monopolowe, firmy cateringowe serwujące posiłki rodzinom oszustów, którzy mają akurat rozprawy sądowe, i menele, którzy zrobili sobie z tego miejsca noclegownię.
Tak naprawdę zacząłem to wszystko rozumieć po przeczytaniu wywiadu z pewną niesamowitą starą urbanistką, kobietą zwaną Jane Jacobs, która jako pierwsza rozgryzła, dlaczego miast nie powinno się przecinać autostradami, a biedaków upychać na siłę w osiedlach. Nie była też zwolenniczką stosowania praw strefowych, które służyły do ścisłej kontroli poczynań mieszkańców stref.
Jacobs wyjaśniła, że prawdziwe miasta powinny być naturalne i bardzo zróżnicowane – bogaci i biedni, biali i czarni, Angloamerykanie i Meksykanie, sklepiki, mieszkania, a nawet przemysł. Po takiej dzielnicy o każdej porze dnia i nocy przechadzają się wszelkiego rodzaju ludzie, dlatego można tam znaleźć miejsca zaspokajające każdą potrzebę. Wokół zawsze ktoś się kręci, przez co człowiek czuje się bezpieczniej.
Wiecie, jak to jest. Spacerujecie po jakiejś starej części miasta i okazuje się, że jest tam pełno wypasionych sklepów, kolesiów w garniturach, ludzi w modnych ciuchach, ekskluzywnych restauracji i stylowych kawiarni, może jakieś małe kino i domy z wyszukanymi malowidłami. Można też natknąć się na Starbucksa, ale obok znajdziecie schludnie wyglądający warzywniak i trzystuletnią kwiaciarnię ze starannie podciętymi kwiatami w oknach. To zupełne przeciwieństwo zaplanowanej przestrzeni, takiej jak centrum handlowe. Człowiek czuje się jak w dzikim ogrodzie czy nawet w lesie, który nieustannie rośnie.
Czegoś takiego nie można zobaczyć w Civic Center. W tym wywiadzie Jacobs powiedziała, że aby je zbudować, zburzyli świetną starą dzielnicę. Taką, która powstała bez pozwolenia, ni z gruszki, ni z pietruszki.
Jacobs przewidziała, że za kilka lat Civic Center stanie się jedną z najgorszych wymarłych w nocy dzielnic w mieście. Miejscem, gdzie pozostaną tylko rachityczne sklepy z gorzałą i obskurne motele. Opisując to, nie brzmiała jak ktoś, kto cieszy się z tego, że ma rację, ale jak ktoś, kto opowiada o swoim zmarłym przyjacielu.
To była godzina szczytu i w Civic Center wrzało jak w ulu. Znajduje się tutaj również główna stacja metra i jeśli ktoś musi się przesiąść, robi to właśnie w tym miejscu. O ósmej rano tysiące ludziwchodziło i schodziło tu po schodach, wsiadało do taksówek i autobusów albo z nich wysiadało. Przeciskali się przez kolejne punkty kontrolne DBW znajdujące się obok poszczególnych budynków i omijali agresywnych żebraków. Wszyscy pachnieli swoimi szamponami i wodami kolońskimi i szli tak wprost spod pryszniców zakuci w zbroje garniturów, machając torbami z laptopami i teczkami. O ósmej rano Civic Center stawało się centrum biznesu.
Nagle wśród wszystkich tych ludzi pojawiły się wampiry. Kilkadziesiąt szło wzdłuż Van Ness, kolejne kilkadziesiąt nadchodziło od strony Market Street. Jeszcze więcej z drugiego końca tej ulicy. I jeszcze więcej z drugiego końca Van Ness. Prześlizgiwali się między budynkami z twarzami wymalowanymi na biało, oczami podkreślonymi czarną kredką, w czarnych ciuchach, skórzanych kurtkach i wielgachnych, głośno tupiących butach. W ażurowych rękawiczkach bez palców.
Zaczęli wypełniać cały plac. Kilku biznesmenów rzuciło na nich przelotne spojrzenia, szybko odwracali wzrok – żeby przypadkiem te dziwolągi nie wniknęły do ich osobistej rzeczywistości – i zastanawiali się nad tym, przez jakie męki będą musieli przechodzić przez kolejne osiem godzin. Wampiry wałęsały się bezładnie, nie mając pewności, kiedy zacznie się gra. Zebrane w dużych grupach wyglądały jak czarna plama ropy. Wielu z nich miało na sobie staromodne kapelusze, meloniki i cylindry. Mnóstwo dziewczyn założyło eleganckie gotyckie i nieco lolitkowate sukienki oraz buty na wielkich koturnach.
Próbowałem oszacować, ile wampirów tam było. Dwieście. A pięć minut później trzysta. Czterysta. Wciąż napływały nowe. Wampiry przyprowadziły ze sobą kumpli.
Ktoś złapał mnie za tyłek. Obróciłem się i zobaczyłem pochyloną Ange, która śmiała się tak mocno, że aż musiała złapać się za uda.
– Spójrz na nich wszystkich, człowieku, spójrz na nich! – wysapała. Jeszcze kilka minut wcześniej na tym placu było o połowę mniej osób. Nie miałem pojęcia, jaką część stanowili Xneterzy, ale jakieś tysiąc z nich z pewnością należy do mojej małej partii. Jezu.
Wokół nas zaczęli kręcić się funkcjonariusze policji i DBW, komunikując się ze sobą przez krótkofalówki i zbierając się w grupy. Z dala dobiegło mnie wycie syren.
– Już dobrze – powiedziałem, potrząsając Ange za ramię. -Dobrze, chodźmy.
Oboje wślizgnęliśmy się w tłum i gdy tylko napotkaliśmy naszego pierwszego wampira, krzyknęliśmy: „Gryzę gryzę gryzę gryzę gryzę!”. Moją ofiarą była zszokowana – ale fajna – dziewczyna z pajęczynami namalowanymi na dłoniach i rozmazanym na policzkach tuszem. Powiedziała tylko: „Cholera”, i odeszła, przyznając się w ten sposób do klęski.
Читать дальше