— Szedłem do ciebie, ale zaczęły się rozruchy, więc zawróciłem. Nie udało mi się jednak dotrzeć do biur dyrekcji. Jeszcze przed zgaśnięciem światła większa grupa buntowników skupiła się na tym małym skwerze na 20 poziomie. Gdybyś słyszał, jak zaczęli wyć, gdy mnie zobaczyli! Musiałem zostawić dwóch moich chłopców, aby ich zatrzymali choć na parę minut. Nie doszedłbym tutaj.
Prezydenta znów ogarnęło przygnębienie. A więc tuż pod bokiem, o dwa poziomy wyżej, nie on, lecz tłum panuje. Bał się pytać o szczegóły. Czym prędzej zmienił temat rozmowy.
— Ale może gdzie indziej światło się pali? Może reaktor pracuje? Chcę zbadać to natychmiast!
— Skoro Fredowi nie udało się dojść do dyrekcji policji, to kto przedostanie się do centrali oświetleniowej? — wtrącił milczący dotąd Kuhn. — Tyle poziomów tam i z powrotem, nie, to zupełnie nierealne. I kto miałby iść? — zaniepokoił się, czy Summersonowi, zdecydowanemu na wszystko, nie przyjdzie do głowy myśl wysłania właśnie jego.
— Każ policjantowi z twojej ochrony — rzekł oschle prezydent zwracając się do Godstona — żeby udał się do centrali oświetleniowej i obwieścił tam moją wolę: za piętnaście minut światło w Celestii i premia dla najgorliwszych w akcji naprawy. Albo jutro cały personel centrali stanie przed sądem, a sądzić będę ja sam!
Godston wyszedł zostawiając uchylone drzwi, przez które wdarły się do gabinetu odgłosy strzałów i okrzyki wzburzonego tłumu. Wrzawa ta rosła z minuty na minutę, a coraz bliższe i częstsze strzały podrywały prezydenta z fotela.
Strzelanina umilkła raptownie. Wśród krzyków, trzasków i łomotów Summerson usłyszał tuż przed sobą w hallu wyraźny odgłos kroków. Cofnął się i natrafił na czyjąś wyciągniętą w półmroku rękę.
— To ja! — padł okrzyk. Prezydent poznał głos Godstona.
— Co za licho? — rzucił w rozdrażnieniu. — Aha, dobrze, że jesteś. Wykonasz natychmiast moje polecenie, mój rozkaz! — zaakcentował. — Mówię o wypuszczeniu wody z głównego zbiornika. To poskromi tych szaleńców. Najważniejsze…
— Tłum…
— Nie przerywaj! — krzyknął Summerson. — Dopilnuj w szczególności zamknięcia połączeń między…
— Tłum wyłamuje drzwi twego mieszkania!
Dopiero teraz groza sytuacji dotarła do świadomości prezydenta.
— Cooo?!
— Kuhn, Mikę i reszta moich i twoich ludzi barykadują główne wejście.
— Barykadują wejście? — przeraził się Summerson. — Dlaczego nie włączyli Green-Boltów i zautomatyzowanych elektrytów?
— Jak mogli włączyć?! Przecież nie ma prądu!
Rozległ się jakiś hałas… W świetle latarki ukazał się Kuhn przesuwający z pomocą lokaja ciężki fotel. Summerson wraz z Godstonem gorączkowo chwycili za drugi.
Barykada z niewielu sprzętów, wzniesiona naprędce w hallu, była bardzo słabym zabezpieczeniem. Prezydentowi wydawało się, że widzi już twarze rozpalone gniewem, usta plujące okropne wyrazy, roziskrzone oczy i ręce wzniesione przeciwko niemu… Gdy słyszał coraz wyraźniej powtarzający się jak hasło, gardłowy okrzyk: „śmierć Summersonowi!” — musiał uwierzyć, że to rzeczywistość. Świadomość śmiertelnego niebezpieczeństwa wyzwoliła w nim jednak nowe siły. Opanował lęk i zmusił umysł do trzeźwej, realnej oceny sytuacji. W tej chwili nie mógł już liczyć na policję i członków rządu, ale przecież nie wszystko jeszcze było stracone… Góra sprzętów zatrzęsła się. Jakiś przedmiot spadł z trzaskiem, potrącając Mike'a.
— Koniec świata — zapiszczał cienko Godston.
Usłyszawszy okrzyk siostrzeńca Summerson spojrzał na niego z pogardą. Ogarnęło go obrzydzenie na widok tak jawnie okazywanego tchórzostwa.
— Ty niedowiarku! Celestia nie może zginąć! Ani my! Zaraz was wyprowadzę.
— Już wywalają drzwi!.. — jęknął Mikę.
— Ty tu?! Marsz! Pod barykadę!
Lokaj postąpił krok w stronę hallu, gdy oto rozległ się grzmot spadających mebli i triumfujący stugłosy krzyk.
A więc koniec… Nie ma żadnego ratunku! Koniec wszystkiego…
Już dwie godziny minęło od chwili, gdy wzburzony tłum zniósł ustawioną w hallu barykadę i buszował bezkarnie po prezydenckich apartamentach. Brak prądu elektrycznego unieruchomił wszystkie zautomatyzowane stanowiska ogniowe i urządzenia obronne, które miały działać za naciśnięciem guzika w gabinecie prezydenta. Co więcej — odciął go od tajnych pomieszczeń, stanowiących w tej chwili jedyną prawdziwą kryjówkę i bastion obronny.
Jeszcze niedawno wszechwładny Summerson, osaczony teraz z Godstonem, Kuhnem, lokajem i dwoma policjantami w czterech ścianach swego gabinetu, nasłuchiwał z trwogą dźwięków rozlegających się wokół. Od gniewu tłumu broniły go w tej chwili tylko almeralitowe drzwi, zamknięte sztabami, które przezornie kazał wmontować jeden z jego poprzedników.
Summerson siedział w fotelu wyprostowany, z przymkniętymi oczyma. Ciemność wydała mu się teraz siostrą śmierci. Bezsilność i wzbierający strach dławiły człowieka, który przez całe życie przywykł gnieść każdy opór żelazną ręką. Po raz pierwszy w życiu zdał sobie tak jasno sprawę z tego, że może nadejść kres jego władzy i życia. Ujrzał białe karty w archiwalnej księdze. Tyle ich jest, nie zapisanych, wyczekujących na niewiadome dzieje. Kto zapełni je po nim?
Nagle otrzeźwiał. Od drzwi rozległ się przenikliwy świst piły, potem głuche uderzenia młotów. Wśród nich prędkie, urywane okrzyki przecinały powietrze jak pociski.
Na dźwięk pękającego metalu Summerson jednym susem znalazł się przy planie Celestii.
— Trzymajcie drzwi! — zawołał ochryple do Godstona i Kuhna. — Ja was stąd wyprowadzę! Za minutę, może za dziesięć minut. Potrzebuję trochę czasu. Trzeba za wszelką cenę powstrzymać ten motłoch. Niech policjanci strzelają przez drzwi!
Ale zawsze posłuszny siostrzeniec tym razem zdawał się go nie słyszeć. Summerson przerwał w połowie kolejną próbę otworzenia zakonspirowanego przejścia.
— Każ strzelać!
Godston podniósł na niego przerażone oczy. Trzymana przez niego latarka poczęła drżeć.
— Boję się — jęknął jakoś dziwnie.
Summerson odwrócił się, szybko postąpił trzy kroki, zacisnął pięść i przystanął.
— Ty się boisz? Każ policjantom strzelać albo…
Godston spojrzał w oświetloną latarką, zeszpeconą gniewem i strachem twarz wuja i cofnął się ku drzwiom. Czuł, że jest między młotem a kowadłem.
— Strzelać! — wrzasnął znów prezydent.
— Oni nie będą strzelali — postać Kuhna wyrosła pomiędzy Godstonem a Summersonem. -Przecież to rozjuszy tłum!
— Precz! Ja tu rządzę! Ód tej chwili nie jesteś ministrem! — ryknął Summerson.
— Nie pozwolę!
Fakt, że dymisja nie wywarła żadnego wrażenia na Kuhnie, doprowadził Summersona do szału. Rzucił się na Kuhna z pięściami, lecz ten zgasił raptownie latarkę i w gabinecie zapanowała ciemność.
Tylko przez wąską szparkę w pękniętych drzwiach migotało światło płonących za nimi pochodni.
— Dobrze! Dobrze! — dyszał Summerson. — Tchórze! Jeśli się boicie, to ja sam… Wyciągnął z kieszeni elektryt i przyskoczył do szpary. Wąska smuga światła załamała się na oksydowanej powierzchni pistoletu. Nim jednak zdążył wystrzelić, Godston podbił mu raptownie rękę.
Pistolet potoczył się na ziemię.
— Ty, chłystku! — Summerson uderzył dyrektora policji pięścią w twarz.
Lecz stało się coś, czego prezydent zupełnie się nie spodziewał. Godston skurczył się, podskoczył i trafił go głową w brzuch.
Читать дальше