Kruk zastanawiał się chwilę.
— Czy bardzo się oburza, że nie chcecie go puścić?
— Po prawdzie, to zdaje się, że jest z tego nawet zadowolony.
— Zadowolony? — zdziwił się Kruk.
— Boi się policji Summersona — to jedno. Drugie to to, że on by chciał się z nami dogadać.
— To znaczy?
— Ano mówi, że gdyby mu ktoś dokładnie powiedział, jak wygląda sytuacja, to może mógłby nam pomóc. Krótko mówiąc: chciałby pogadać z kierownictwem.
— Co na to „S”?
— Nie bardzo mu się to podoba.
— Może ma i rację. Kruk zamyślił się.
— Zrobimy inaczej — powiedział po chwili. — Postaraj się«przeprowadzić go pod silną obstawą do warsztatów w osi świata. Czy to jest możliwe?
— Chyba da się zrobić. To niedaleko.
Kruk miał jeszcze zadać jakieś pytanie Cornickowi, gdy światełko lampki sygnalizacyjnej podsłuchu telefonicznego nie dało mu dokończyć rozmowy.
— Lett, poczekaj przy telefonie — zwrócił się do Cornicka. — Wyłączam się na chwilę. Szybkimi ruchami palców przełączył aparaturę. Przez kilkadziesiąt sekund wpatrywał się z napięciem w jakiś punkt płyty rozdzielczej, łowiąc w skupieniu biegnące po drutach słowa, gdy naraz zbladł.
— Co się stało? — wyszeptał Dean. Bernard nie odpowiedział.
— Daisy! — jęknął Dean.
Lecz w tej samej chwili Bernard gwałtownym ruchem wyrwał jakąś wtyczkę z pulpitu i nacisnął guzik.
Zielona lampka zgasła raptownie. Bernard nacisnął inny guzik.
— Halo, Lett! Tu Kruk. Ile czasu potrzeba ci jeszcze na ostateczne przygotowanie akcji? Nie! Wykluczone! Mniejsza o nich, później się dołączą. Musisz być gotów za dziesięć minut. Tak… Najlepszych ludzi rzuć na dyrekcję. Jak najszybciej trzeba uwolnić Malleta. Znajdziesz tam również… Wiesz już o tym?… Przed chwilą?… Tak. A więc za dziesięć minut.
Kruk zdjął słuchawki z uszu i spojrzał na przyjaciela.
Dean patrzył błagalnie, jakby domagał się zaprzeczenia swym najgorszym przeczuciom.
Bernard opuścił głowę.
— Tak. Obie są w rękach tych zbirów z dyrekcji policji. Summerson nie oszczędził własnej córki.
— No a Daisy? Przecież ona biedna… — nie dokończył widząc zmianę w twarzy przyjaciela.
— Twoja Daisy to dzielna dziewczyna. Niestety Stella… — urwał. — Gdyby nie udało mi się w sam czas przerwać rozmowy…
— Zabili Daisy!
— Nie! Tylko jest nieprzytomna.
— Bili ją!
Bernard przymknął oczy.
Brzęczyk telefonu wdarł się raptownie w ciszę. Kruk sięgnął po słuchawki.
— Tak? W porządku.
Podszedł do dużej tablicy rozdzielczej. Ujął oburącz uchwyt wielkiego przełącznika i go ciągnął go w dół.
Światło w centrali zamigotało, po czym nieco przygasło.
— Czy pan wyłączył światło? — zapytał Tom wpatrując się z przejęciem w czerwoną lampkę płonącą na szczycie przezroczystej płyty.
— Tak. W całej Celestii panuje ciemność.
— A oni już nie będą mogli zapalić światła? — pytał z niepokojem chłopiec.
— Kto?
— No policja, Summerson?
— Nie! — odparł Bernard. — Teraz nie oni, lecz my rządzimy światłem!
Już sama ciemność wywierała na ludzi silne wrażenie. Nawet ci nieliczni, którzy wychodzili na zewnątrz, stwierdzali, że była inna niż w przestrzeni kosmicznej. Inna — bo całkowita. Nie łagodziły jej czarności jarzące się gwoździe gwiazd, nie cieniowały delikatne smużki mgławic, nie oświetlała jej pastelowa obręcz Drogi Mlecznej.
Stanęły maszyny. Zamarł ruch wszelkich urządzeń. Korytarze i skwery początkowo opustoszały. Prawie nikt, oprócz niewielkiej liczby monterów i policjantów, nie miał latarek — były bowiem zbędne w życiu codziennym: nawet w zamkniętych magazynach i szybach wentylacyjnych zawsze paliły się przyćmione światełka orientacyjne.
Martwa ciemność nie trwała jednak długo.
Oto ukazało się światło: był to niczym nie osłonięty, żywy płomień chylący się lekko w bezruchu powietrza ku niosącemu go człowiekowi. Za nim wypływały następne, podobne i niepodobne do niego, jawiące się nagle i sunące wszystkie w tym samym kierunku. Ruszały z siedemdziesiątych poziomów przejściami w dół, uparcie szły naprzód. Wykonane prowizorycznie z tego, co się znalazło pod ręką, pochodnie różniły się wielkością, kształtem, kolorem płomienia. Począwszy od nasyconych olejem, smarem czy spirytusem strzępów tkanin i waty, a skończywszy na materiale o wiele rzadszym i kosztownym, bo drewnie, były swego rodzaju sprawdzianem zaradności i pomysłowości tych, którzy je nieśli.
Spiralami schodów, gęstą siecią korytarzy płynęły czerwone, zielone, niebieskie, nawet ciemnofioletowe ognie, niewyraźnie oświetlając znużone twarze o zaciętych, milczących ustach. Coraz nowe światła dołączały się do tego niezwykłego pochodu i wkrótce migocąca tęczowym blaskiem znaczna część poziomów sprawiała wrażenie jakiegoś niezwykłego teatru.
To samo działo się na pierwszych poziomach. Poprzez lucerniki i łąki gęstych, słodkich traw, dróżkami pomiędzy żelaznymi ogrodzeniami okólników dla świń poruszały się światła, jakby na spotkanie tamtych, płynących z góry. Przedostawały się poza barykady. Szły dalej i dalej… A że drewnianych pochodni brakowało tu zupełnie, całość tej niezwykłej iluminacji była jeszcze jaskrawsza, bardziej pstra.
Z daleka widać było jedynie różnokolorowe ogniki, jak gdyby poruszały się same lub niesione prądem płynącej wody. Tylko z bliska można by stwierdzić, że twarze idących są czarne.
Tutaj także milczenie było raczej regułą. Poszczególne, niegłośne zdania stanowiły wyjątek. Później dopiero, na dziesiątych i dwudziestych poziomach przerodziły się one w potężną, huczącą falę głosów.
Pochód trwał i rósł. Nikt i nic nie stawiało tamy rozprzestrzeniającej się fali ludzkiej. Tylko z rzadka przed korowodem świateł mignął cień zalęknionego policjanta… Tylko później, w pobliżu dyrekcji policji i apartamentów prezydenta, krótka seria strzałów przecięła głuchy pomruk nadciągającej burzy…
Summerson drgnął w fotelu. Wrzawa tłumu, która już jakiś czas dochodziła jego uszu, spotęgowała się gwałtownie. W huczący ton wdarło się kilka strzałów z pistoletu.
Prezydentowi wydało się, że słyszy gniewny tupot tysiąca nóg. Zacisnął powieki jak gdyby z obawy, że ujrzy w czerni palący, nienawistny wzrok wielu ludzi.
Skąd bierze się w nich odwaga stawiania czoła jemu, władcy świata? Przecież tego chyba nie organizuje ani Morgan, ani Mellon? Czy ten tłum nie rozumie, że ktoś musi nim rządzić? Przecież zawsze istnieli, bo muszą istnieć, ci, co rządzą, i ci, co są rządzeni. Rządy „ludu”, o których wspominają stare księgi, to fikcja. „Szaleńcy! Cóż oni by zrobili bez silnej władzy? A czy ktokolwiek w Celestii potrafi lepiej niż ja kierować państwem? Wszystko, co robię, to dla ich dobra… To wszystko dla ich dobra — powtarzał w myślach. — Nikt nie jest w stanie odmienić praw odwiecznych”.
Summerson czuł fikcyjność tego, co od pokoleń wpajano mieszkańcom Celestii jako absolutną prawdę. W prawdę tę człowiek musiał wierzyć bez zastrzeżeń, nie porywając się na nią swoim słabym, ograniczonym rozumem. Prawda ta była świętością dla tułacza, pielgrzymującego w zamkniętej puszce z almeralitu po nie kończących się bezdrożach Wszechświata.
To przypomniało prezydentowi pewną ciekawą sprawę: W tajnym archiwum, przez parę wieków strzeżonym pilnie przed każdym, kto nie należał do najwyższego kierownictwa państwa, znajdowała się dziwna Biblia. Zarówno pożółkły papier, jak i archaizmy językowe zarzucone w mowie od czasów niepamiętnych wskazywały na jej starożytne pochodzenie. Składała się z dwóch zupełnie odmiennych części, nie nazwanych tomami, lecz testamentami: starym i nowym.
Читать дальше