Przysunął stopę do szpary i ostrożnie, końcem buta, rozszerzył otwór. Drzwi ustępowały teraz już bez zgrzytu. Przez szparę widać było wyraźnie znaczną część przeciwległej ściany korytarza.
Wyjrzał na zewnątrz. Nie było nikogo. Na palcach wyszedł na korytarz i nasłuchując począł zbliżać się do zakrętu. Tu również mogło czaić się niebezpieczeństwo.
Stwierdził z ulgą, że nikogo nie ma. Po chwili dotarł do dużych, rozsuwanych obustronnie drzwi, nad którymi wisiała tablica z napisem: Brama nr l 8. Ściskając mocno w dłoni pęk kluczy, aby nie dźwięczały, odszukał właściwy i wsunął w otwór zamka.
Rozległ się cichy trzask i drzwi rozsunęły się. Błyskawicznie wskoczył do środka i zatrzasnął je za sobą.
Teraz dopiero poczuł się bezpieczny. Sięgnął do kieszeni i końcami palców namacał papier. List znajdował się na swoim miejscu. Ale cóż z tego, skoro nie zdołał go doręczyć, a w obecnej sytuacji trudno było ryzykować nową próbę dotarcia do mieszkania Horsedealera.
Nie ulegało wątpliwości, że korytarze wokół centralnej windy znajdują się pod obserwacją policji i spotkanie agenta nie było przypadkowe. Fakt, że śledził on Toma, zdawał się wskazywać, iż podejrzewa go o kontakt z ukrywającymi się zbiegami.
Co by było, gdyby go zauważył w tym magazynie? Gdyby policja znalazła list Bera i te klucze?
Nie wiedział, co napisał konstruktor do starego filozofa, lecz orientował się, że musiały to być sprawy wielkiej wagi.
Właściwie powinien był wrócić do kryjówki i powiadomić konstruktora o sytuacji. Jednak duma z powierzonej mu misji sprawiała, że nie mógł się zdecydować na powrót bez spełnienia otrzymanego polecenia.
Choć Tom nie wyróżniał się niczym szczególnym spośród gromady urwisów, grasujących niemal po wszystkich poziomach Celestii, jednak częste rozmowy z ojcem sprawiały, że nieco inaczej patrzył na świat niż jego rówieśnicy. Dla innych chłopców ideałem byli tacy bohaterowie powieści rysunkowych Greena, jak „wielki mściciel” niszczący za pomocą fantastycznych narzędzi zagłady tysiące żółtych, czarnych i czerwonych diabłów, na jakiejś dziwacznej sztucznej planecie, czy „mały Jim”, który zaprzyjaźnił się z krwiożerczym upiorem straszącym na 93 poziomie.
Dla Toma, choć często i chętnie brał udział w zabawach opartych na tych tematach, wzór stanowiły raczej postacie z opowieści ojca. Może decydował tu autorytet, jaki wyrobił sobie John Mallet u syna, może złożył się na to fakt, że Tom, chłopiec nieco wątlejszej budowy, nigdy nie odgrywał w zabawach z rówieśnikami jakiejś znaczniejszej roli, która z reguły przypadała silniejszym chłopcom, przodującym w gromadzie. W każdym razie pomocnicze funkcje, pełnione w wielkich chłopięcych snach na jawie, pasowały świetnie do ideałów, jakimi byli w opowieściach ojca skromny uczeń szewca James czy mechanik Dean, którzy dzięki swej odwadze i pomysłowości oraz pomocy licznych przyjaciół ratowali życie ludziom lub nawet całą Celestię od zagłady.
Marzenia jego koncentrowały się też głównie wokół jakiejś wielkiej przygody, przygody nie wymyślonej przez chłopców, lecz prawdziwej, takiej, jakiej żaden z jego kolegów nie przeżył. Aby on, Tom, mógł później opowiadać o tym wszystkim — rudemu Jackowi, i dużemu Bobowi, co zawsze grał rolę „wielkiego mściciela” lub wodza diabłów, czy wreszcie wiecznie roześmianej
Mary, która razem z chłopcami brała udział we wszystkich ich zabawach. Wyobrażał sobie, jak będą z podziwem patrzeć na niego, jak od tej chwili Jack i Bob będą dawali mu rolę może nawet „wielkiego mściciela”. A on wtedy odpowie, że cóż to znaczy dla niego, gdy on naprawdę…
I oto stało się to, o czym od dawna marzył Tom Mallet. Splot wydarzeń niepokojących i groźnych wepchnął go w wir właśnie takiej wielkiej przygody, przygody, o której nie wątpił, że wywoła podziw i zazdrość kolegów.
Lecz jakże inaczej wszystko się układało, niż sobie wyobrażał chłopiec!
Jeszcze sześć godzin temu bawił się wesoło z kolegami na łące 62 poziomu, obrzucając grudkami ziemi przerażonego niewolnika, koszącego maszyną trawę. Murzyn zapomniał zamknąć bramę i teraz bezskutecznie usiłował przepędzić kilkunastu urwisów z pola. Nie wiedział, co ma począć, bo nie wolno mu było jako niewolnikowi używać siły wobec białych chłopców, i tylko wymachując bezradnie rękami prosił na przemian i groził, wywołując tym huragany śmiechu wśród napastników.
Naraz zgasło światło.
Fritz, który lubił się włóczyć po różnych ciemnych dziurach, miał latarkę i zapalił ją.
Chłopcy z niepokojem wybiegli na korytarz, ale i tam panowała ciemność. Próbowali uruchomić windę. I ona nie działała. Widocznie przerwa w dostawie prądu obejmowała znaczną część, a może i całą Celestię.
Poczęli się naradzać, co mają robić. Ruszyli wreszcie za oświetlającym drogę Fritzem w stronę drugiej windy, oddalonej o jakieś 400 metrów od głównego dźwigu. Nim jednak doszli do niej, światło zabłysło ponownie.
Próbowali dowiedzieć się od robotników pracujących w polu, czy nic znają oni przyczyny przerwy w dostawie prądu. Robotnicy jednak byli tak samo zdziwieni, jak chłopcy. Cała gromada pojechała więc na 78 poziom do zakładów Morgana, ale i tam nikt nic nie wiedział.
Rudy Jack, zwany „prezydentem”, zawsze miał świetne pomysły. Zarządził, aby każdy z chłopców dla zorientowania się, co było przyczyną zgaśnięcia światła, udał się do swego domu, wysłuchał, co o tym mówią, i za 20 minut stawił się na skwerze Greena.
Chłopcy mieszkali w różnych punktach, istniała wiec duża możliwość kontroli.
Tom wraz z dwoma kolegami zjechał na 37 poziom i pobiegł do domu. Ojciec w tym czasie przebywał zwykle w zakładach Sialu, lecz chłopak spodziewał się, że spotka matkę, a jeśliby jej nawet nie zastał w domu, to zawsze czegoś się od kogoś dowie.
Przebiegi pędem korytarz i już chwytał za klamkę, gdy naraz jak spod ziemi wyrosła przed nim postać ojca.
Ciężko dysząc John Mallet gwałtownym ruchem otworzył drzwi, wepchnął syna do środka i zasunął zatrzask.
Tom jeszcze nigdy nie widział ojca w takim stanie. ”Rozszerzonymi ze zdziwienia oczami patrzył, jak ojciec podszedł do tapczanu, podniósł materac i wyjął stamtąd niedużą paczkę. Przez chwilę stał na środka pokoju rozglądając się wokół. Nagle podbiegł do otworu wentylatora umieszczonego w ścianie i wrzucił tam paczuszkę. Następnie wyciągnął szufladę stolika stojącego przy tapczanie i pośpiesznie począł przerzucać jakieś papiery. Kilka kartek odłożył na bok i zasunąwszy szufladę podszedł do stołu. Tu wyciągnął zapalniczkę i nad popielniczką spalił papiery.
Chłopiec z bijącym sercem wpatrywał się w twarz ojca, nic śmiać pytać, co się stało.
— Gdzie matka? — odezwał się wreszcie Mallet zmienionym głosem, mieszając palcem popiół z papieru z popiołem cygar w popielniczce.
— Nie wiem — wyszeptał Tom. — Czy… mam jej poszukać?
— Nie. Zostań. Już za późno na szukanie. Słuchaj, Tom — John podszedł do syna i z powagą spojrzał mu prosto w oczy. — Za chwilę będzie tu policja i przypuszczam, że zostanę aresztowany.
— Dlaczego nie uciekasz? — zawołał porywczo chłopiec.
— Nie mogę, gdyż oznaczałoby to przyznanie się do winy. Słuchaj, Tom! Pamiętaj, że przyszedłem do domu dlatego, że zapomniałem zostawić klucz od komórki, a trzeba nakarmić króliki. Rozumiesz?
Chłopiec kiwnął głową.
— Oczywiście o tym, co tu przed chwila robiłem — mowy nie ma! Rozumiesz! A teraz najważniejsze…
Читать дальше