— Bardzo mi miło, że pani przyszła do nas. Jestem zaszczycona… — podjęła nieśmiało. Stella milczała, zmieszana obecnością Malleta. Mary Kruk ciągnęła:
— Ber jeszcze nie wrócił.
— Wiem — przerwała Stella. — Właśnie przyszłam naradzić się z panią. Zdziwienie siwej kobiety wzrosło.
— Może ja przeszkadzam? — odezwał się Mallet. Dziewczyna spojrzała na niego.
— Pan jest krewnym Bernarda?
— Przyjacielem jego nieżyjącego już ojca, a dziś i jego przyjacielem.
— To świetnie. Niech pan zostanie. I nie czekając odpowiedzi wyjaśniła:
— Bernard jest w niebezpieczeństwie. Grozi mu śmierć. Trzeba go koniecznie ratować — dokończyła bardzo stanowczo.
Matka zadrżała. Chwilę stała nieruchomo, patrząc z lękiem w twarz Stelli, a potem, mocno ściskając jej dłoń, powiedziała:
— Dobra, szlachetna pani…
Dziewczyna uśmiechnęła się blado. Bała się rozwlekłych rozmów, podczas gdy każda chwila była droga. Przerwała więc:
— Ber znajduje się w szpitalu pod strażą policji i opieką doktora Bradleya, która może być tragiczna w skutkach — Czy pan widzi realny sposób wydostania go stamtąd? — skierowała wzrok na Malleta. — Może udałoby się kogoś przekupić? Zabrałam ze sobą trochę biżuterii.
John milczał. A jeżeli chytry oszust, bo za takiego zawsze uważał Summersona, po prostu użył córki jako narzędzia prowokacji?
Stella zaczęła rozumieć, że jej obecność tu, dla niej tak naturalna i logiczna, w oczach tych ludzi wymaga szerszego komentarza, inaczej ona będzie dla nich nadal tylko córką prezydenta, daleką, wymagającą szczególnego szacunku, lecz zupełnie obcą.
Przyszło jej na myśl, że powinna opowiedzieć o całej sprawie jak najdokładniej. Tak też uczyniła. Powtórzyła rozmowę prezydenta z doktorem, nie zataiwszy niczego, powtórzyła również wstrząsające słowa usłyszane nad ranem od ojca.
Gdy skończyła, odetchnęła swobodniej.
Mallet uznał, że dalsze wypytywanie byłoby zbędne. Pragnął odwdzięczyć się Stelli za zaufanie, ale obawiał się odsłonić powstający w jego umyśle plan działania. Lecz Stella, wyczuwając niezręczność sytuacji, sama rozwiązała problem:
— Muszę już wracać, żeby nie wzbudzić podejrzenia prezydenta — pierwszy raz w życiu tak oficjalnie nazwała ojca. — Na miłość boską, róbcie coś. Aha, dam panu pieniądze. Przydadzą się pewnie w tej sprawie.
Sięgnęła do torebki. W tej chwili John ostrożnie położył spracowaną rękę na jej białej, wypielęgnowanej dłoni.
— Nie potrzeba — przemówił serdecznie. — Przekupstwem pokpilibyśmy sprawę. Będziemy działali w inny sposób.
— A może trzeba wynająć ludzi, którzy by go odbili? — sięgnęła do arsenału sensacyjnych opowieści obrazkowych drukowanych przez Greena.
— Umówmy się tak — zaproponował Mallet. — Zostawi pani pierścionek. Gdyby pomoc była konieczna, człowiek, który go pani odniesie twierdząc, że go znalazł w windzie, będzie zasługiwał na całkowite zaufanie.
Z długiego szeregu probówek i butelek zalegających laboratorium ręka doktora Bradleya wybrała mały, czarny flakon, może bardziej niepozorny od innych. Zdawało się lekarzowi, że jakaś wewnętrzna siła odpycha go od tego flakonu. Raz po raz wracało wspomnienie dnia, który otworzył pierwszą znaczącą kartę w jego życiu, a zamknął czyjąś ostatnią. Sięgnął wtedy po sławę pełną garścią. Za cenę zbrodni. Jeszcze niedawno zdawało mu się, że zatarł ją czas, że pogrzebana została na zawsze. I oto teraz odżyła… Odżyła nie tylko w pamięci, bo tam wracała nieustannie mącąc spokój lekarza — odżyła grozą powtórzenia się jeszcze raz tego strasznego dnia, w którym zakończył życie Rosenthal.
Teraz wszystko w jego naturze, co opierało się zadanemu gwałtowi, stanęło oko w oko z obojętnością robota, poddańczo uległego woli pana i właściciela. Dłonie mu drżały, zimna powierzchnia szkła zdawała się parzyć palce. Opuścił rękę i ostrożnie postawił flakon na stole. Nagle otrząsnął się.
— Nie, nie. Raczej koniec. Podszedł pośpiesznie do telefonu. Nakręcił numer.
— Tu Bradley. Doktor Roth? Proszę powiedzieć memu synowi, aby natychmiast przyjechał do mnie. Tak, natychmiast. Dziękuję.
Odetchnął z ulgą.
Czarna ampułka, połyskująca na środku stołu w świetle lampy, wydała mu się mniej straszna.
Bradley podszedł do stołu i wyciągnął rękę po flakon.
Nagła ciemność przykuła go do miejsca.
Był ogromnie zdziwiony, gdyż w tej części świata zdarzyło się to za jego długiego życia po raz pierwszy.
Wyszedł na korytarz. Ta sama wszechogarniająca, niewypowiedzianie pełna czerń pochłonęła go.
— Ellen! — zawołał na pielęgniarkę.
Wiązka jaskrawego światła przecięła ciemność. Potem druga. Przymrużył powieki, ale nie widział jeszcze niczego prócz elektrycznych oczu. Biały blask trzymał go jak w szponach.
— Profesorze Bradley, niech pan prowadzi nas do swego gabinetu. Pod warunkiem, że tam nikogo nie ma. Proszę postępować z nami uczciwie, nie próbować podstępu, a włos panu z głowy nie spadnie.
Lekarz bez wahania wskazał drzwi. Było mu wszystko jedno.
Na wezwanie wszedł pierwszy. Dwaj przybysze zamknęli za sobą drzwi. Zdążył przywyknąć trochę do rażącej jasności latarek. Teraz dostrzegał już, że intruzi mają zasłonięte twarze, a jeden trzyma w dłoni pistolet-elektryt.
— Czym mogę służyć? — zapytał tak spokojnie, jak gdyby miał do czynienia z pacjentami.
— Przyszliśmy zobaczyć się z Bernardem Krukiem, Daisy Brown i Deanem Roche'em… Który pokój zajmują?
— Dwudziesty czwarty.
— Kłamiesz! — niższy z przybyszów nieco podniósł lufę broni. Głowa lekarza drgnęła nieznacznie.
— Od jak dawna tam są? — zapytał drugi przybysz.
— Od pół godziny.
— A przedtem?
— Przedtem znajdowali się w trzech pokojach. Tam ich przywieziono.
— Czy żyją?
— Tak.
— Zdrowi?
— Zdrowi. Tylko uśpieni.
— Kto ich uśpił?
— Ja.
— Dlaczego?
— Otrzymałem takie polecenie.
— Od kogo?
Lekarz zawahał się. Lecz drugi z przybyłych wyręczył go:
— Summerson. To jego robota.
— Ale czy się obudzą? — zapytał pierwszy.
— Bezwzględnie. Kruk za jakieś 3 godziny, tamci za czterdzieści kilka.
— Czy potrafi pan przywołać ich natychmiast do przytomności?
— Tak. W ciągu kilku minut.
— Proszę zabrać ze sobą odpowiednie środki.
Bradley spojrzał znów po butelkach. Czarny flakon nie budził już jego lęku. Wiedział, że go w ogóle nie użyje. Nagle przeszedł go dreszcz. Był to bardziej dreszcz wstydu niż dreszcz strachu. Odwrócił oczy od mazistej cieczy. Sięgnął po strzykawkę, następnie ujął w dłoń buteleczkę z przezroczystym płynem, schował do kieszeni i spojrzał na przybyłych.
— Jestem gotów.
— Jeszcze pytanie: ilu policjantów strzeże uwięzionych?
— Dwóch, przed drzwiami.
— I nie ma żadnych dodatkowych patroli?
— W pokoju śpiących nikogo nie ma. A w okolicy, w sąsiednich korytarzach — nie wiem.
— Jak są uzbrojeni policjanci strzegący drzwi?
— Zewnętrznie tak jak zwykle policjanci na służbie. Więcej nie umiem powiedzieć. Przecież ich nie rewidowałem.
— Proszę się przyznać, jeśli pan kłamie — ostrzegł niższy z przybyłych. — przebaczymy, ale jeśli się później okaże, to…
Drugi osobnik dotknął nieznacznie ramienia mówiącego. Nabrał wiary w szczerość profesora. Bradley powiódł zwężonymi rażącym światłem oczyma po obydwu i odrzekł z mocą:
Читать дальше