Summerson spojrzał na zegarek.
— No więc?! — zawołał ochryple. Bernard nic nie odpowiedział.
— A więc dobrze. Pożałujesz tego… — wycedził wolno prezydent. Widocznie jednak nie stracił jeszcze nadziei, że Kruk zmięknie, bo kierując się ku drzwiom dodał: — Daję ci ostateczną szansę. Za piętnaście minut oczekuję odpowiedzi. Masz wystarczająco dużo czasu do namysłu.
Gwałtownym ruchem rozsunął drzwi i wyszedł z pokoju.
Bernard został sam. Nie mógł pojąć, w jaki sposób znalazł się w tak beznadziejnej sytuacji. Przecież właściwie wszystko, co robił, było słuszne — utrzymał do końca Summersona w mniemaniu, że jest niezastąpiony. Gdyby nie ten jeden fałszywy krok.
Teraz powinien był skapitulować, choćby pozornie, aby tylko odzyskać wolność ruchów, a może znalazłby jakieś wyjście. Nie łudził się, że przebudowanie miotacza usunie groźbę wiszącą nad ich trojgiem. Od początku rozmowy wiedział, że Summerson, nawet jeśli plany jego w pełni się powiodą, będzie chciał usunąć niewygodnych świadków. Dlatego też stawiał na jedną kartę. Tu jednak chodziło nie tylko o życie. Najgorsza ze wszystkiego była wątpliwość, czy będzie mógł zahamować budowę i nie dopuścić do zniszczenia rakiety. Przecież prezydent będzie czynił wszystko, aby temu zapobiec.
Mijały — minuty. Kruk począł już z niepokojem nasłuchiwać, czy nie nadchodzi prezydent. Wiedział, że musi się zgodzić na dalsze prowadzenie przebudowy miotacza, aby tylko zyskać na czasie, lecz czuł, jak ciężka będzie dlań kapitulacja.
Drzwi rozsunęły się bezszelestnie. Stanęła w nich pielęgniarka ze strzykawką. Bernard, który spodziewał się, że to prezydent, odetchnął z ulgą.
— Doktor kazał panu zrobić jeszcze jeden zastrzyk, gdyż prezydent mówił, że czuje się pan po rozmowie niedobrze.
Podał bez słowa ramię.
Pielęgniarka wyszła i znów pozostał sam. Wiedział już, że skapituluje, i przygotował się do tego.
Już chyba minęło piętnaście minut… Dlaczego prezydent się nie zjawia?
Usiadł na łóżku. Uczuł lekki zawrót głowy. „Czyżbym był jeszcze aż tak wyczerpany? A jeśli prezydent zorientował się, że młody Bradley sam potrafi zmontować miotacz? Jeśli ten zastrzyk to… to samo, co z Rosenthalem?” — przypomniała mu się rozmowa z Horsedealerem.
Z rosnącym przerażeniem stwierdził, że poczyna go ogarniać jakaś nienaturalna senność i zmęczenie.
Sięgnął do dzwonka i nacisnął go gwałtownie.
Nikt się nie zjawił.
Nie był już w stanie siedzieć i opadł ciężko na poduszkę.
— To samo, co z Rosenthalem… — wyszeptał wpółprzytomnie.
Pierwsze uderzenie
Nieznośne, piekące uczucie pragnienia… Stary człowiek z wysiłkiem otwiera opuchnięte powieki. Ciemność… Straszliwa, czarna jak smoła, dusząca za gardło ciemność spowija wszystko wokół!
Spękane wargi rozchylają się w niemym, bezgłośnym: „pić!”
Powoli wraca świadomość rzeczywistości. Wychudła dłoń unosi się z trudem i błądzi po omacku naokoło. Dźwięk uderzenia w blaszane naczynie i westchnienie…
William Horsedealer przez chwilę usiłuje podeprzeć się rękami i usiąść. Jest mu trudno, bardzo trudno zdobyć się na jakikolwiek wysiłek, mimo trzykrotnie mniejszego ciążenia w tych rejonach Celestii.
W końcu udaje mu się: obok skrzyni znajduje aluminiowy kubek. Ręka sięga w głąb naczynia. Ruchy stają się nerwowe: naczynie jest puste.
Horsedealer opada z powrotem na posianie, wie, że nie będzie mógł dowlec się do korytarza, gdzie znajduje się woda.
Palące pragnienie obezwładnia ciało, powieki zaciskają się.
„Ciemno… Może to i lepiej… Wzrok odpocznie” — myśli chory.
Nagle wydaje mu się, że jakieś płomyki tańczą tuż przed nim. Dziesięć… Dwadzieścia… Sto — już ich nie zliczy. Potem gasną. Coraz więcej ich gaśnie. Zostały wreszcie tylko dwa. Filozof konstatuje, że się przeistoczyły w parę oczu. Przypomina sobie niedawną rozmowę z Bernardem. Otwiera powieki, ale wtedy właśnie oczy Kruka znikają. Otacza go znów ciemność.
To tak niedawno… Może kilkanaście, może dwadzieścia godzin…
Kruk zniknął, za to wydaje mu się, że widzi wielki kosz miotacza tuż-tuż nad sobą. Błyszcząca głowica przyrządu wolno wykonuje półobrót, potem nieruchomieje. A pod miotaczem jakaś ręka manipuluje, jakby ustawiała go na cel. Nad ręką, z dużej, pociągłej twarzy wyrasta haczykowaty nos…
To Summerson! Wlepił oczy w czerń przestrzeni, macha ręką na kogoś, coś krzyczy, wygraża pięścią. Horsedealer słyszy jego głos bardzo wyraźnie.
Oprzytomniał trochę. Podnosi głowę, stara się rozejrzeć po otoczeniu, ale nieprzenikniona ciemność zlała wszystko w bezkształtną, czarną plamę.
Horsedealer zbiera myśli, jak gdyby chciał je skupić i rzucić przed siebie — niech rozświetlą te beznadziejne ciemności. Sprzykrzył mu się ten przymusowy odpoczynek oczu, niech nawet bolą od blasku, byle nie ta czarność bez końca, bez widoku na lepsze. Byle nie to! Pomyślał, że odebrano mu ostatnie resztki tego, czego człowiek potrzebuje do życia — trochę światła.
Zaklął ordynarnie, czego nigdy nie czynił, i zadziwił się sam sobie.
Tymczasem niedawne wspomnienia szeregowały się dość logicznie. Pamięć pełzała z wolna, jak płomyk w poszukiwaniu palnych przedmiotów.
Na tle brudnej i dusznej klitki, teraz na domiar złego ciemnej, zarysowały się ostro dwa obrazy: Summerson pod miotaczem i Bernard Kruk. Potrafił odróżnić stopień ich realności, a coraz bardziej się przekonywał, że obaj mają niewątpliwy ze sobą związek. No tak… Przecież konstruktor przebudowywał miotacz na osobiste zlecenie prezydenta: wiedziano o tym w całej Celestii. A ten zagadkowy napis na jakimś dokumencie, nie określonym bliżej przez Kruka, i słowo „Waszyngton”, które zelektryzowało filozofa, zasłyszane po raz drugi w życiu, a tak bardzo potwierdzające jego domysły sprzed kilkudziesięciu lat? Słowo pochodzące według wszelkich możliwych przypuszczeń z innego świata.
— Z innego świata… — powtórzył.
Inny świat… świat opanowany przez diabły…
Wzruszył ramionami.
„Wiadomo, komu potrzebna jest ta bajka”… — pomyślał. W jego przypuszczeniach, rozważaniach, domysłach, świat, od którego 400 lat temu oderwała się Celestia, musiał być bardzo podobny do niej. Tylko większy. O wiele większy…
Ale nie wyobrażał sobie na nim innych istot prócz ludzi, zwierząt i roślin. Wszystkiego tego, co dobrze znał. Teraz marzenie przeniosło go na tę drugą ziemię, o której Biblia wspominała w pierwszym rozdziale skąpo i w sposób zagmatwany.
Horsedealer wyobraził sobie, że patrzy na jej mieszkańców.
Wydali mu się młodzi i bardzo piękni. Jakże pragnął znaleźć się wśród nich duszą i ciałem.
W tok jego marzeń wdarł się ostry zgrzyt: miotacz. Dla jego przebudowy przebiegły i skąpy Summerson stawiał wszystko na szalę: pieniądze, swój autorytet, nawet jedyną córkę. O, jakże bardzo musiało mu zależeć na powodzeniu tego przedsięwzięcia!
„Jakiego przedsięwzięcia?” — zapytywał sam siebie Horsedealer, ale nieprzenikniona ciemność i milczenie były mu jedyną odpowiedzią.
W pewnej chwili wyobraził sobie, że ludzie z Towarzysza Słońca, tamci ludzie, lecą ku niemu. Jak lecą, nie wiedział. Może w takiej malutkiej rakietce, jaką Summerson wylatuje na przejażdżkę po ciemnym niebie, podobnym do przeogromnego naczynia wypełnionego gwiazdami? Tam jednak mogłoby się zmieścić tylko parę osób. A może zbudowali drugą Celestię, tylko szybszą i po 400 latach doganiają ich?
Читать дальше