Po odkryciu Starej Bazy — ciągnął Atros po chwili przerwy — na czołowe miejsce wśród niejasnych zagadnień wysunęła się sprawa jej tajemniczych twórców, o których nie potrafimy dotąd niczego pewnego powiedzieć. Jedno z wysuniętych przypuszczeń głosi, iż pochodzą oni z Flory. Tak czy inaczej — bardzo prawdopodobne jest, że na Florze istnieją co najmniej ślady pobytu tych bardzo wysoko rozwiniętych istot rozumnych. Zadaniem waszym jest odszukanie tych śladów.
Gdyby udało się odnaleźć klucz do zapisów, pozostawionych w fonotece Starej Bazy, moglibyśmy odnaleźć tam zapewne znacznie więcej informacji o obu planetach, niż jesteśmy w stanie sami zgromadzić w czasie tak krótkiego pobytu.
— To już raczej sfera marzeń lingwistów… — wtrącił Adam z powątpiewaniem.
— Ja sądzę, że nie jest to tak beznadziejny pomysł, jak się wydaje — odparł Har — lecz nie będę motywował teraz moich przypuszczeń.
— Bardzo słusznie! — pochwalił Atros. — Dość było dyskusji na wczorajszej naradzie dowództwa. Co gorsza, nie osiągnęlibyśmy żadnych konstruktywnych wniosków. Mamy zbyt mało wiadomości, fakty nie zazębiają się wzajemnie… Łączności z Florą nie udało się osiągnąć. Biolodzy bardzo wstrzemięźliwie wypowiadają się na temat tego zakonserwowanego osobnika. Są zgodni co do faktu, że nie jest on martwy, nie potrafią jednak podać sposobu przywrócenia mu czynności życiowych. Badania biochemiczne nie mogą być przeprowadzone, dopóki nie otworzy się „futerału”, w którym on spoczywa. Otwarcie go musiałoby jednak pociągnąć za sobą natychmiastowe przywrócenie mu czynnego życia… W tej sytuacji ograniczono się do rentgenoskopii i neutronowych badań strukturalnych, które wykazały całkowitą zbieżność budowy jego organizmu z organizmem człowieka… To daje do myślenia, ale sprawy nie wyjaśnia, trudno bowiem przypuścić, by Stara Baza była dziełem… mieszkańców Ziemi!
Na zakończenie chcę przypomnieć, że na Florze zdani będziecie praktycznie na własne środki i własną zaradność. Nie mamy drugiej rakiety klasy „Suma” i przyjście wam z jakąkolwiek pomocą wiązałoby się z koniecznością przeprowadzenia „Cyklopa” na orbitę wokół Flory. Pociągnęłoby to za sobą — pomijając już znaną wszystkim kwestię paliwa: — niewykonanie przynajmniej części zaprojektowanych prac na Orfie, gdyż musielibyśmy startować ku Ziemi z orbity około-floryjskiej, nie wracając już na drugą planetę. Mam jednak nadzieję, że poradzicie sobie doskonale. Mimo to nikogo nie zmuszam do udziału w wyprawie. Każdy z was może jeszcze zrezygnować.
Odczekał minutę, lecz nikt nie zamierzał się wycofywać.
— Dziękuję — powiedział dowódca. — Zatwierdzam skład załogi i wydaję rozkaz przystąpienia do przygotowań startowych.
Tak więc — wbrew najgorszym przeczuciom Teda — znalazł się on w grupie badaczy Flory. Wyprawa ta — to było ukoronowanie wszystkich jego pragnień! Planeta miała być odkrywana nieomal zupełnie „od zera”, bo posiadane skąpe o niej wiadomości nic prawie nie znaczyły w praktyce eksploracyjnej. Dodatkową emocję stanowił fakt, że najbliższa pomoc znajdowała się w odległości, którą fale elektromagnetyczne przebiegają w czasie kilku minut!
Tedowi przypadła w udziale pomoc w przygotowaniu „Suma”. Mimo że wraz z Maxem uwijali się bez przerwy, wspierani przez stado automatów, udało im się zaledwie cztery godziny uratować na sen. Ewa i Har zajęli się zaopatrzeniem i sprzętem osobistym dla wszystkich uczestników. Trzeba było przygotować różnego rodzaju skafandry i ubiory planetarne — nie znano przecież dokładnie warunków, jakie czekają ich na Florze.
Przed samym odlotem Ted poszedł pożegnać się z matką. Anna uśmiechała się przez cały czas, lecz obejmując syna spojrzała mu w twarz wilgotnymi nieco oczyma i powiedziała jak zwykle:
— Bądź ostrożny i… wracaj szczęśliwie!
— Dobrze, mamo! — odpowiedział z takim przekonaniem i pewnością siebie, że Anna uśmiechnęła się znowu i pomyślała: „Zupełnie jak jego ojciec…”
— Nie przesadzaj z samodzielnością — dodała — i opiekuj się Ewą.
Spuścił oczy i powiedział:
— Nie musisz mi o tym przypominać…
Powiedział to tak jakoś… inaczej, że Anna od razu zrozumiała i od tej chwili zaczęła być spokojniejsza chłopca…
Na korytarzu Ted spotkał Ewę. Była ubrana w obcisły kombinezon — taki zwykły, jaki nosi się pod skafandrem planetarnym. Z przyjemnością patrzył, jak nadchodziła sprężystym, pewnym krokiem.
„Jest naprawdę bardzo ładna, nie wiem, czy nie ładniejsza od Mais!”
Mais była dotąd dla Teda absolutnym wzorem urody kobiecej — była najmłodszą i bez wątpienia najładniejszą z kobiet w załodze astrolotu. Ewy dotychczas nie zaliczał do kobiet…
— Dlaczego tak mi się przyglądasz? — spytała Ewa, widząc jego lekko nieprzytomne spojrzenie.
— Bardzo ładnie wyglądasz! — wypalił odważnie, lecz zaraz dodał: — Wszystko dziś wydaje mi się wspaniałe i piękne. A myślałem już, że zostanę tu będę liczył protuberancje na słońcu!
Odwróciła twarz w stronę niklowanej płyty ścien nej i przejrzawszy się w jej lustrzanej powierzchni, poprawiła włosy pod przepaską.
— Tylko dlatego ci się podobam? Dlatego, że wszystko ci się dziś podoba? — powiedziała z rozczarowaniem.
— Nie tylko dlatego! — powiedział szybko i ujął ją pod łokieć.
Cofnęła się lekko. Ted do tej pory, chcąc, żeby poszła za nim, ciągnął ją za skafander.
— Chodź — powiedział. — Trzeba się ubrać do drogi.
W magazynie wszystko było przygotowane. Ted obejrzał ekwipunek z miną starego wygi kosmicznego, potem wciągnął skafander i pomógł Ewie pozaciągać klamry.
— Wiesz… — powiedział nagle, podając jej hełm — muszę ci coś powiedzieć…
Ewa znieruchomiała na chwilę, a potem z niebywałym zapałem zaczęła sznurować wysoki but.
— Cóż takiego? — spytała na pozór obojętnie, lecz głos zadrżał jej trochę.
Ted odłożył hełm, pomajstrował przez chwilę przy zapięciu swego pasa, wreszcie wykrztusił:
— Chcę się do czegoś przyznać, muszę… powiedzieć ci o tym, bo czuję się, jak… no, jak taki, co zabiera nie swoje…
— Złodziej? — podsunęła, patrząc na niego ze zdumieniem.
— O, właśnie: jak złodziej! — podjął Ted. — Bo widzisz, wtedy… w pełzaku, kiedy spałaś…
Zamilkł znowu, a potem, zebrawszy całą odwagę, wykrzyczał niemal:
— Ja cię wtedy pocałowałem!
Ewa pochyliła się jeszcze niżej nad swoim butem, lecz nie mogła jakoś trafić paskiem do klamry. Zapadło na chwilę głuche milczenie. Ted postąpił krok w jej stronę.
— Słyszałaś? — zapytał cicho. — Słyszałaś, co powiedziałem?
Wyprostowała się i spojrzała mu przelotnie w oczy, a potem oparła czoło na jego ramieniu.
— To dobrze… — powiedziała szeptem.
— Co takiego? — spytał, oszołomiony bliskością jej włosów.
— Nic — powiedziała, cofając się nagle.
Chwyciła swój hełm i wybiegła z magazynu, pozostawiając Teda z miną zupełnie niewyraźną.
ROZDZIAŁ ÓSMY
O PRAWIE ARCHIMEDESA, OBYCZAJACH FLORYTÓW O TYM, CO BŁYSZCZAŁO Z DALA
Wystartowali planowo. Na propozycję Maxa, by poprowadzić „Suma” zwiększonym ciągiem, wszyscy przystali z ochotą. Skracało to podróż o połowę, wymagało jednak pewnych środków zabezpieczenia przed przeciążeniami. Ludzie i przedmioty miały ważyć w czasie podróży prawie trzykrotnie więcej niż na Ziemi. Dlatego też zastosowano bardzo wygodną metodę, którą Max nazywał „metodą solonego śledzia”, a polegającą na zanurzeniu pasażerów w „akwariach” wypełnionych wodą osoloną do tego stopnia, że ciało pozostawało w równowadze, zawieszone w środku cieczy.
Читать дальше